[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uposta­ciowana przeciętność, twarz zwykła, nieco ziemista, po angielsku długa, z silnymi oczodołami i solidną szczęką, z wieczną fajką w ustach, głos beznamię­tny, naturalny spokój, brak wszelkiej wyraźniejszej gestykulacji - tak tylko, samym odejmowaniem cech mogę go sprezentować.A przy tym umysł pierwszej klasy.<, Muszę wyznać, że myślałem o nim z pewnym niepo­kojem, ponieważ nie wierzę w ludzką doskonałość, osoby zaś pozbawione dziwactw, tików, obsesji, na­lotu jakiejś niewielkiej manii, punktów zacietrzewie­nia, podejrzewam o systematyczne udawanie (każdy sądzi podług siebie) albo o ni jakość.Zapewne, wiele zależy od tego, od której strony poznajemy człowieka.Jeśli, jak mnie zwykle przychodziło, najpierw zazna­jamiałem się z kimś poprzez jego prace, w moim fachu skrajnie abstrakcyjne, więc niejako od strony najbar­dziej uduchowionej, impet zetknięcia się z owym cał­kowicie cielesnym organizmem, który odruchowo przedstawiałem sobie podług owej platońskiej wydzie­liny - bywał szokiem.W obserwowaniu tego, jak sama myśl, samo ode­rwanie wysokie poci się, mruga, w uchu podłubie, lepiej lub gorzej panując nad ową własną maszynerią, która, ducha dźwigając, duchowi tak często przeszka­dza, zawsze było dla mnie coś z ikonoklastycznej, złośliwym humorkiem podszytej satysfakcji.Pamiętam, jak wiózł mnie raz pewien znakomity filozof, który przyznawał się do solipsyzmu, i opona mu siadła.Przerwawszy dyskurs na temat feerii złudzeń, jaką wszelki byt stanowi, zabrał się zupełnie zwyczajnie, stękając nieco nawet, do windowania wozu, wytacza­nia koła rezerwowego, a ja patrzyłem na to z dziecin­nym zadowoleniem, jakbym ujrzał Chrystusa zakatarzanego.Używając złudzenia-klucza, zakręcał kolejno 'nakrętki-fantasmagorie, potem spojrzał z rozpaczą na ręce pokryte brudem, właściwie mającym tylko war­tość snu, wedle jego doktryny - ale jakoś mu to wca­le do głowy nie przychodziło.Jako dziecko wierzyłem prawdziwie, że istnieje ka­tegoria osób doskonałych, do której należą przede wszystkim uczeni, a najświętszymi być muszą wśród nich profesorowie uniwersytetu: rzeczywistość zmusi­ła mnie do zrezygnowania z tak idealnych przekonań.Znając Donalda od\ dwudziestu lat, nic nie mogłem jednak poradzić na to, że naprawdę był owym uczonym, w którego skłonne są wierzyć już tylko osoby bardzo anachronicznie egzaltowane.Baloyne, też wiel­ki umysł, ale, i grzesznik, prosił- raz, pamiętam, Do­nalda natarczywie, aby zechciał dla zrównania się.z nami przynajmniej z rzadka, a chociaż raz jeden zdradzić jakiś swój brzydki sekret, w ostateczności - popełnić coś niecnego, co uczyniłoby go w naszych oczach bardziej ludzkim.Lecz on uśmiechał się tylko spoza swojej fajki!Tego wieczoru, kiedyśmy szli dolinką między zbo­czami wydm, w czerwonym świetle zachodu, a ja obserwowałem projekcję naszych cieni na piasku, któ­rego ziarna - jak na obrazach impresjonistów - zda­wały się wydzielać liliowy brzask, jakby mikroskopij­nych płomyków gazu, Prothero zaczai mi mówić o swoich pracach nad “zimnymi” redakcjami jądrowy­mi Żabiego Skrzeku.Słuchałem raczej z uprzejmości i zdziwiłem się, kiedy powiedział, że nasza sytuacja przypomina mu tę z projektu Manhattan.- Jeśli nawet lawinową reakcję da się w Żabim Skrzeku wyzwalać na wielką skalę - zauważyłem - i tak moc bomb wodorowych jest nieograniczona technicznie, więc nie grozi nam chyba nic z tej strony.Wtedy.schował fajkę.Był to ważny znak.Poszukał l w kieszeni rolki filmu i dał mi ją, rozwiniętą; za źródło światła posłużył czerwono obrzmiały dysk słońca.Orientuję się w mikrofizyce na tyle, że rozpo­znałem serię zdjęć treków z małej komory pęcherzy­kowej.Donald bez pośpiechu, stojąc tuż przy mnie, pokazał mi kilka miejsc osobliwych.W samym środku komory znajdowała się malutka, jak koniec szpilki, grudka Żabiego Skrzeku, a gwiazda rozpryśniętego jądra, rozkrzyżowana w torach jego odłamków, wid­niała obok - jakiś milimetr poza obrębem śluzowej kropelki.Nie widziałem w tym nic szczególnego - lecz nastąpiły objaśnienia i dalsze zdjęcia.Zachodziło coś niemożliwego: nawet kiedy kropelka otoczona by­ła ze wszystkich stron ołowianą łupiną, gwiazdki pę­kających atomów pojawiały się w komorze - na ze­wnątrz tego pancerzyka!- Reakcja jest zdalna - wnioskował Prothero.- Energia znika w jednym miejscu, razem z rozlatują­cym się atomem, który pojawia się w innym miejscu.Widziałeś kiedy, jak sztukmistrz chowa jajko do kie­szeni, a wyjmuje z ust? To jest to samo.- Ależ to trick! - jeszcze wciąż nie mogłem, nie chciałem zrozumieć.- Atomy, w trakcie rozpadu, przeskakują przez osłonę? - spytałem.- Nie.Po prostu znikają w jednym miejscu i po­jawiają się w innym.- Toż to jest sprzeczne z zasadą zachowania!- Niekoniecznie, bo robią to bardzo szybko.- tu wiata, tam wylata, uważasz.Bilans pozostaje nie za­mieniony.A wiesz, co je transportuje tym cudownym sposobem? Pole neutrinowe.I to modulowane orygi­nalną emisją - jak gdyby “boski wiatr”.Wiedziałem, że taki efekt jest niemożliwy, ale ufa­łem Donaldowi.Jeżeli ktoś zna się na naszej półkuli na jądrowych reakcjach, to właśnie on.Spytałem o za tego efektu.Widać, chociaż jeszcze sobie tego nie uświadamiałem, już budziły się złe myśli.- Nie wiem, jaki może być.W każdym razie nie jest mniejszy od średnicy mojej komory - dwa i pół cala.Robiłem to też w Wilsonie - dziesięć cali [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl