[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obserwowała go z lękliwą fascynacją.Nie ulegało wątpliwości, że nie był Hyrkańczykiem; nie przypominał też przedstawiciela żadnej ze znanych jej hyboriańskich ras.Miał w sobie jakąś nieuchwytną dzikość, zdradzającą barbarzyńskie pochodzenie.Mimo śladów, jakie pozostawiły na jego twarzy trudy bitwy i ucieczki przez bagna, jego rysy wciąż wyrażały chłodny, posępny upór; nie była to twarz złoczyńcy czy degenerata.- Kim jesteś? - spytała.- Szach Amurat nazwał cię kozakiem.Należałeś do nich?- Jestem Conan z Cymmerii - mrukną.- Byłem jednym z kozaków, jak nazywają nas te hyrkańskie psy.Niejasno zdawała sobie sprawę, że jego ojczyzna leży gdzieś daleko na północy, za najdalej wysuniętymi przyczół­kami cywilizacji.- Ja jestem córką króla Ophiru - powiedziała.– Ojciec sprzedał mnie shemickiemu wodzowi, ponieważ nie chciałam poślubić księcia Koth.Cymmerianin mruknął coś ze zdziwieniem i wargi dziewczy­ny skrzywiły się w gorzkim uśmiechu.- Tak, cywilizowani ludzie czasem sprzedają swoje dzieci dzikusom.Twój lud nazywają barbarzyńcami.Cymmerianinie.- My nie sprzedajemy naszych dzieci - warknął, wysuwając podbródek.- No, mnie sprzedano.Jednak wódz nomadów nie uczynił mi krzywdy.Chciał zaskarbić sobie łaski Szacha Amurata.Byłam jednym z darów, jakie przywiózł mu do Akif – miasta purpurowych ogrodów.Potem.- zadrżała i ukryła twarz w dłoniach.- Powinnam już zapomnieć co to wstyd - powiedziała w końcu.- A jednak każde wspomnienie pali mnie jak cios bata.Przebywałam w pałacu Szacha Amurata, kiedy, kilka tygodni temu, wyruszył ze swoją jazdą, aby walczyć z bandą najeźdźców, którzy naruszyli granice Turanu.Wczoraj wrócił i wydano na jego cześć wielką fetę.Wśród ogólnego pijaństwa i zamieszania znalazłam sposobność, by wydostać się z mia­sta na skradzionym koniu.Chciałam uciec - ale on ruszył w pościg i w końcu mnie dogonił.Zostawiłam w tyle jego ludzi, ale jemu nie zdołałam ujść.Potem ty się zjawiłeś.- Leżałem ukryty w trzcinach - mruknął barbarzyńca.- Byłem jednym z tych rozpuszczonych obwiesiów, Wolnych Towarzyszy, którzy palili i plądrowali pogranicze.Było nas pięć tysięcy, mieszanina wielu ras i szczepów.Służyliśmy jako najemnicy zbuntowanego księcia Wschodniego Koth - przynajmniej większość z nas - i kiedy zawarł pokój ze swym parszywym władcą, zostaliśmy bez pracy.Zaczęliśmy grabić nadgraniczne prowincje Koth, Zamory i Turanu - po równi.Tydzień temu Szach Amurat ze swymi piętnastoma tysiącami jazdy wciągnął nas w pułapkę nad rzeką Ilbars.Mitro! Niebo było czarne od sępów.Kiedy po całym dniu walki nasze szyki pękły, jedni próbowali przedrzeć się na północ, inni na zachód.Wątpię, by ktokolwiek uszedł.Stepy roiły się od jeźdźców, ścigających i uciekających.Ja ruszyłem na wschód i w końcu dotarłem do bagien otaczających tu Morze Vilayet.Od tego czasu kryłem się na mokradłach.Dopiero przedwczoraj jezdni przestali przetrząsać szuwary w poszukiwaniu takich marude­rów jak ja.Czołgałem się, kryłem i przemykałem jak wąż, żywiąc się złapanymi piżmowcami, które z konieczności zjadałem na surowo.Dziś rano znalazłem tę łódź ukrytą wśród szuwarów.Przed zmrokiem nie miałem zamiaru wypływać na morze, ale kiedy spotkałem Szacha Amurata, wiedziałem, że jego zbrojni są niedaleko.- I co teraz?- Niewątpliwie będą nas ścigać.Jeżeli nie znajdą śladów pozostawionych przez łódź, które zatarłem jak mogłem, to i tak domyśla się, że wypłynęliśmy na morze, kiedy nie uda im się nas znaleźć w trzcinach.Jednak zostawiliśmy ich w tyle i za­mierzam wiosłować bez przerwy, aż dotrzemy w bezpieczne miejsce.- Tylko gdzie je znajdziemy? - spytała bezradnie.– Vilayet to hyrkański staw.- Nie wszyscy tak uważają - ponuro uśmiechnął się Cymmerianin.- A szczególnie niewolnicy, którzy zbiegli z galer i zostali piratami.- Co zrobimy?Południowo-zachodni brzeg jest na przestrzeni setek mil opanowany przez Hyrkanian.Musimy przebyć długą drogę zanim miniemy ich najdalej wysunięte posterunki.Zamierzam popłynąć na północ, aż do chwili gdy je miniemy; wtedy skierujemy się na zachód i spróbujemy wylądować na brzegu nie zamieszkanego stepu.- A jeżeli napotkamy piratów, albo sztorm? - spytała Oliwia.- A na stepach możemy umrzeć z głodu.- No - przypomniał jej - wcale nie prosiłem, żebyś ze mną płynęła.- Przepraszam - pochyliła kształtną, ciemną główkę.- Piraci, sztormy, głód - wszystko lepsze niż Turańczycy.- Taak - jego smagła twarz zachmurzyła się.– Jeszcze z nimi nie skończyłem.Odpręż się, dziewczyno.O tej porze roku sztormy są niezwykle rzadko.Jeżeli dotrzemy do stepów, nie zginiemy z głodu.Wyrosłem w takiej nagiej ziemi.Te przeklęte bagna ze swym smrodem i komarami prawie mnie wykończyły.Na wyżynach dam sobie radę.A jeżeli chodzi o piratów.- uśmiechnął się dziwnie i znów pochylił się nad wiosłami.Słońce zachodziło jak matowo błyszczący miedziak wpada­jący w jezioro ognia.Błękit morza stopił się z błękitem nieba tworząc miękki, czarny aksamit usiany gwiazdami i ich lustrzanymi odbiciami.Wyciągnięta na dziobie łodzi Oliwia pogrążyła się w sennych marzeniach.Łódź kołysała się lekko na wodzie i dziewczyna miała wrażenie, że płynie w powietrzu, a gwiazdy świecą zarówno nad nią, jak i pod nią.Jej milczący towarzysz był niemal niewidoczny w ciemnościach.Ani na chwilę nie zwalniał tempa wiosłowania; wiózł ją niczym mityczny przewoźnik przez czarne jezioro śmierci.Strach opuścił dziewczynę; ukołysana monotonnym ruchem dziew­czyna zapadła w sen.Słońce stało już wysoko na niebie, gdy obudziła się czując skręcający wnętrzności głód.Przebudził ją nagły brak ruchu.Conan przestał wiosłować i opierając się na wiosłach patrzył gdzieś w dal.Oliwia zdała sobie sprawę, że musiał wiosłować przez całą noc bez przerwy i podziwiała jego żelazną wytrzy­małość.Obróciła głowę i patrząc za jego spojrzeniem ujrzała zieloną ścianę drzew i krzewów wznoszącą się na skraju wody i szerokim łukiem otaczającą małą zatokę o wodzie gładkiej jak błękitne szkło.- To jedna z wielu wysp, jakimi jest usiane to morze – rzekł Cymmerianin.- Podobno są nie zamieszkane.Słyszałem, że Hyrkańczycy rzadko je odwiedzają.Ponadto ich galery zwykle trzymają się przy brzegu, a my przebyliśmy już długą drogę.Przed zmrokiem powinniśmy schować się w trzcinach.Kilkoma uderzeniami wioseł skierował łódź do brzegu i przy­cumował ją do sterczącego kamienia, który leżał tuż przy linii wody.Wyszedłszy na brzeg wyciągnął rękę, aby pomóc Oliwii.Przyjęła podaną dłoń, drżąc na widok zaschniętej na niej krwi, czując potworną siłę drzemiącą w mięśniach barbarzyńcy.W otaczającym zatoczkę lesie panowała senna cisza.Gdzieś daleko wśród drzew jakiś ptak zanucił swą poranną pieśń.Lekki wietrzyk poruszył liście, wprawiając je w drżenie.Oliwia stwierdziła, że bacznie nasłuchuje, choć nie wiedziała czego.Co mogła kryć ta nieprzebyta gęstwina?Zerkając lękliwie w cień między drzewami zobaczyła coś, co śmignęło w powietrzu z cichym łopotem skrzydeł; wielka papuga usiadła na liściastej gałęzi i kołysała się na niej niczym barwna figurka z nefrytu i purpury.Przechyliła na bok zwieńczony pióropuszem łeb i spoglądała na przybyszów błyszczącymi paciorkami czarnych oczu.- Na Croma! - mruknął Cymmerianin.- To chyba prababka wszystkich papug.Ma chyba z tysiąc lat! Spójrz, jak mądrze wygląda [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl