[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak większość ludzi nic nie widział w cie­mnościach.Dobry złodziej musi mieć oczy jak kot.- Zrobiłeś jeden błąd - rzekł Conan.- Powinieneś wciągnąć ciało w zarosła.- Powiedział uczeń do mistrza.Nie zmienią wart aż do północy, jeśli ktoś przyjdzie teraz go szukać i znajdzie zwłoki, to pobiegnie natychmiast z wieścią do Yary i zdążymy uciec.Jeżeli go nie znajdą, przeszukają ogród i chwycą nas w pułap­kę jak szczury.- Masz rację - zgodził się Cymeryjczyk.- Pewnie.Teraz słuchaj uważnie.Tracimy czas na tę prze­klętą gadaninę.W wewnętrznym ogrodzie nie ma straży.To znaczy nie ma tam ludzi, ale są bardziej niebezpieczni straż­nicy.To ich obecność powstrzymywała mnie przez tyle mie­sięcy, lecz w końcu znalazłem sposób, by ich przechytrzyć.- A co z żołnierzami w dolnej części wieżyc- Stary Yara zamieszkuje wyżej położone komnaty.Mam nadzieję, że uda nam się tam dostać.Nie pytaj jak.Wymyśliłem sposób.Zakradniemy się od góry i udusimy starego, nim zdąży rzucić na nas urok.Musimy spróbować.Zostaniemy zamienie­ni w pająki lub żaby albo zdobędziemy nieprzebrane bogactwa i władzę.Każdy dobry złodziej powinien podjąć takie ryzyko.- Zrobię to, co każdy by zrobił na moim miejscu - rzekł Conan, zdejmując sandały.- Chodźmy więc.Tuirus odwrócił się, podskoczył i chwyciwszy krawędź mu­ru wciągnął się na górę z zadziwiającą jak na człowieka jego tuszy zwinnością.Wydawało się, że niemal wśliznął się na ogrodzenie.Conan ruszył w jego ślady.Leżąc płasko na szczy­cie, rozmawiali cichym szeptem.Nie widzę żadnych świateł - mruknął Cymeryjczyk.Dolna część wieży wyglądała tak samo jak górna idealny, lśniący walec, zupełnie pozbawiony otworów.- Są tam sprytnie zamaskowane okna i drzwi - odparł Taurus - ale teraz są zamknięte.Żołnierze oddychają powiet­rzem dochodzącym przez wierzchołek wieży.Ogród przypominał oblaną mrokiem sadzawkę; cienie pierzastych krzewów i niskich, rozłożystych drzew kołysały się groź­nie pod gwiaździstym niebem.Wyczulone zmysły barbarzyńcy ostrzegały go, że wokół czai się niebezpieczeństwo.Czul na sobie spojrzenie niewidzialnych oczu, a słaby zapach dolatujący do jego nozdrzy sprawił, że włosy stanęły mu na głowie, tak jak jeży się sierść na karku psa, wietrzącego odwiecznego wroga.- Za mną - szepnął Taurus.- Trzymaj się blisko, jeśli ci życie miłe.Wyjąwszy zza pasa coś, co wyglądało jak mosiężna rurka, Nemedyjczyk opuścił się cicho na murawę po drugiej stronie.Conan poszedł w jego ślady, trzymając miecz w pogotowiu, lecz Taurus popchnął go lekko z powrotem i sarn zatrzymał się również.Tak jak Conan, książę złodziei wpatrywał się w cienisty gąszcz odległych o kilka jardów zarośli, a cała jego postawa zdradzała napięcie i wyczekiwanie.Krzaki zatrzęsły się nagle, chociaż nawet najlżejsze tchnienie wiatru nic poru­szyło gałązkami.W mroku zabłysły dwa wielkie ślepia, a za nim pojawiły się kolejne czerwone ogniki.- Lwy! - mruknął Cymeryjczyk.- Tak.W dzień trzymają je w podziemnych pieczarach pod wieżą.Właśnie dlatego w tym ogrodzie nic ma straży.Conan pospiesznie przeliczył ślepia.- Widzę pięć, może być ich więcej.Zaraz zaatakują.- Cicho! - syknął Taurus i z najwyższą ostrożnością ru­szył naprzód, unosząc rurkę.W zaroślach rozległy się niskie pomruki i płonące ślepia zaczęły się przybliżać.Conan prawie dostrzegł wielkie, rozdziawione paszcze i zakończone chwostem ogony smagające brunatne boki.Napięcie rosło, Cymeryjczyk ścisnął w garści miecz, spodziewając się ataku olbrzymich bestii.Wtem Taurus przytknął rurkę do warg i dmuchnął po­tężnie.Z rurki wytrysnął długi strumień żółtego proszku, zamieniając się natychmiast w gęstą, zielonożółtą chmurę, która zasłoniła krzewy i jarzące się w nich ślepia.Taurus pobiegł z powrotem do muru.Chmura proszku opa­dła na zarośla, z.których nie dobiegał żaden dźwięk.Conan spoglądał z niedowierzaniem.- Co to za dym? - napytał niepewnie.- To śmierć! - syknął Nemedyjczyk.- Jeśli wiatr się zerwie i powieje w naszą stronę musimy uciekać za mur.Ale nic, nie ma wiatru i chmura opada.Poczekajmy, aż opadnie zupełnie.Jeden oddech to śmierć!Po chwili tylko żółtawe pasma wisiały upiornie w powietrzu, później i one zniknęły.Wtedy Taurus gestem zachęcił kompana do marszu.Podkradli się do zarośli.Conan sapnął widząc pięć olbrzymich, brązowych bestii, rozciągniętych bezwładnie na murawie.W powietrzu unosił się ciężki, słodkawy zapach.- Zdechły nie wydając dźwięku! - mamrotał barbarzyńca.- Taurusic, co to za proszek?- To pyl z czarnego lotosu, którego kwiaty kwitną tylko w głębokich dżunglach Khitaju, gdzie zamieszkują żółtoskórzy kapłani Yun.Te kwiaty zabijają każdego, kto je powącha.Conan pochylił się nad martwymi zwierzętami, upewniając się, że naprawdę nie są już groźne.Potrząsnął głową; jako barbarzyńca z północy uważał to za niepojęte czary.Dlaczego nie zabijesz w ten sposób wszystkich żołnie­rzy?- Ponieważ nie mam już więcej proszku.Zdobycie go by­ło wyczynem, który sam w sobie zapewniłby mi sławę wśród złodziei całego świata.Wykradłem go z karawany zmierzającej do Stygii, ze splotów wielkiego węża, gdzie spoczywał w wy­szywanej złotem sakwie.lecz chodźmy, na Bela! Nie możemy tracić całej nocy na rozmowy!Przemknęli do podnóża błyszczącej wieży.Tam Taurus zdjął z ramion sznur z węzłami, zakończony mocnym, stalo­wym hakiem.Conan pojął jego zamysł i nie zadawał więcej pytań.Nemedyjczyk chwycił linę nieco poniżej końca i zakręcił nią nad głową.W tym czasie barbarzyńca przyłożył ucho do ściany i nasłuchiwał, lecz nie usłyszał niczego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl