[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niemniej wydawało się tak gorące, jakby miało parzyć.Nie mógł wciągnąć go przez nos w dostatecznych ilościach.Oddychając przez usta czuł, jak wysycha mu język.Oblał go strumień wody chlustanej przez mężczyzn, przemaczając do suchej nitki.Chłód przyniósł ulgę jedynie chwilową, żar natychmiast powrócił.Pełzł dalej z determi­nacją, wiedział o obecności Loiala za swymi plecami tylko dzięki temu, że ogir kaszlał.Jedna ze ścian w korytarzu przemieniła się w lity ogień, z podłogi tuż pod nią zaczęły się już wydobywać cienkie smużki, przyłączające się do chmury, która wisiała nad gło­wą.Był zadowolony, że nie widzi, co się dzieje nad nią.Wystarczały złowieszcze trzaski.Drzwi do izby Hurina jeszcze nie zaczęły płonąć, ale były już tak rozgrzane, że musiał dwukrotnie próbować, zanim zdołał je otworzyć.Pierwszą rzeczą, na jaką padło jego oko, było ciało Hurina, rozciągnięte na podłodze.Rand podpełzł do węszyciela i uniósł go.Na skroni miał guza wielkości śliwki.Hurin otworzył zmętniałe oczy.- Lord Rand? - wymamrotał niewyraźnie.-.pu­kanie do drzwi.myślałem, że to następne zapro.Oczy zapadły mu się w głąb czaszki.Rand zaczął na­słuchiwać bicia serca i odetchnął z ulgą, gdy znalazł tętno.- Rand.- wykaszlał Loial.Klęczał przy łóżku, od­rzucona narzuta ukazywała pod spodem gołe deski.Szkatuła zniknęła.Ponad chmurą dymu sufit zatrzeszczał, a na podłogę sy­pnęło płonącymi kawałkami drewna.- Bierz swoje książki - powiedział Rand.- Ja po­niosę Hurina.Spiesz się!Zaczął już przewieszać bezwładnego węszyciela przez ramię, ale Loial odebrał od niego Hurina.- Książki będą musiały spłonąć, Rand.Nie możesz go nieść i jednocześnie się czołgać, a jeśli się wyprostujesz, to nigdy nie dotrzesz do schodów.- Ogir wciągnął Hurina na swój szeroki grzbiet, ramiona i nogi węszyciela wisiały luźno z obu stron.Sufit głośno zatrzeszczał.- Musimy się śpieszyć, Rand.- Idź, Loial.Idź, ja pójdę za tobą.Ogir wypełzł na korytarz ze swoim ciężarem, Rand ru­szył za nim.Po chwili zatrzymał się, oglądając na drzwi łączące z jego izbą.Sztandar wciąż tam był.Sztandar Smoka."Niech się spali - pomyślał i w odpowiedzi przyszły mu do głowy słowa, jakie mogłaby wypowiedzieć Moiraine.- Twoje życie może zależeć od niego.Ona próbuje mnie wykorzystać.Twoje życie może od niego zależeć.Aes Sedai nigdy nie kłamią".Jęknąwszy pod brzemieniem niesprawiedliwości, prze­turlał się po podłodze i kopniakiem otworzył drzwi do swo­jej izby.Za nimi pulsowała ściana ognia.Łóżko przypominało ognisko, podłogę oplatały już czerwone macki.Nie można było pełznąć.Wstał i skulony wbiegł do środka, cofając się przed żarem, kaszląc i dławiąc się.Z wilgotnego kaftana unosiła się para.Jedno skrzydło szafy już płonęło.Gwał­townym ruchem otworzył drzwi.W środku znajdowała się sakwa, pozostając jeszcze poza zasięgiem ognia, jej bok wybrzuszał sztandar Lewsa Therina Telamona, obok leżał futerał z fletem.Wahał się chwilę."Jeszcze mogę pozwolić, by spłonął".Sufit ponad jego głową stęknął.Chwycił sakwę, futerał i rzucił się z powrotem do drzwi, lądując na kolanach, gdy tymczasem, na miejsce gdzie przed chwilą stał, runęły z trzaskiem płonące deski.Wlokąc za sobą ciężar, wypełzł na korytarz.Podłoga trzęsła się od łoskotu kolejnych pada­jących belek.Gdy dotarł do schodów, ludzi z wiadrami już tam nie zastał.Zsunął się do następnego podestu, poderwał na nogi i minąwszy opustoszały budynek, wypadł na ulicę.Ga­pie wbili w niego zdumiony wzrok, na jego uczernioną twarz i powalany sadzą kaftan, on zaś chwiejnym krokiem przebiegł na drugą stronę ulicy, gdzie Loial oparł Hurina o mur.Jakaś kobieta z tłumu wycierała Hurinowi twarz ścierką, nadal miał zamknięte oczy, oddech dobywał ury­wanie.- Czy w sąsiedztwie mieszka jakaś Wiedząca? ­spytał Rand podniesionym głosem.- On potrzebuje po­mocy.Kobieta spojrzała na niego tępo, więc usiłował sobie przypomnieć inne określenia, jakie ludzie nadawali kobie­tom, które w Dwu Rzekach nazywano Wiedzącymi.- Mądra Kobieta? Kobieta, którą nazywacie Matką Ja­kąś-tam? Kobieta, która zna się na ziołach i uzdrawianiu.- Ja jestem Wieszczką, jeśli to o nią ci chodzi - od­parła kobieta - ale jedyne, co mogę dla niego zrobić, to sprawić, by nie cierpiał.Obawiam się, że coś mu pękło w głowie.- Rand! To ty!Rand wytrzeszczył oczy.To był Mat, wiódł swego konia przez tłum, łuk miał przewieszony przez plecy.Mat, o bladej i ściągniętej twarzy, lecz nadal ten sam Mat, uśmiechnięty, nawet jeśli słabo.A w ślad za nim szedł Perrin, jego żółte oczy połyskiwały na tle ognia, przyciągając tyleż samo spoj­rzeń co łuna pożaru.I Ingtar, obok swego konia, w kaftanie z szerokim kołnierzem zamiast zbroi, lecz ponad ramieniem nadal wystawała mu rękojeść miecza.Rand poczuł, jak przeszywa go dreszcz.- Za późno - powiedział.- Przyjechaliście za późno.Usiadł na środku ulicy i zaczął się śmiać.ROZDZIAŁ 8PO ZAPACHURand nie wiedział, że obok jest Verin, dopóki Aes Sedai nie ujęła jego twarzy w dłonie.Przez chwilę widział w jej oczach niepokój, może nawet strach, a potem poczuł znienacka, jakby go oblano zimną wodą, nie wilgoć, ale szczypanie.Wzdrygnął się raz gwałtownie i przestał się śmiać, a Verin zostawiła go, by przykucnąć przy Hurmie.Wieszczka przypatrywała się jej uważnie.Podobnie Rand."Co ona tu robi? Jakbym nie wiedział".- Dokąd ty pojechałeś? - spytał ochryple Mat.­Całkiem zniknąłeś, a teraz znalazłeś się w Cairhien wcześ­niej niż my.Loial?Ogir niepewnie wzruszył ramionami i potoczył wzro­kiem po tłumie, strzygąc uszami.Połowa ludzi odwróciła się plecami do ognia, by przypatrywać się nowo przybyłym.Kilku przysunęło się bliżej, żeby podsłuchiwać.Rand pozwolił Perrinowi podnieść swoją rękę.- Jak znaleźliście karczmę? - Zerknął na Verin, klę­czała, trzymając dłonie na głowie węszyciela.- Ona?- W pewien sposób - odparł Perrin.- Strażnicy przy bramie chcieli znać nasze nazwiska i jakiś człowiek, który właśnie wychodził z wartowni, podskoczył, gdy usły­szał imię Ingtara.Twierdził, że go nie zna, ale miał na twa­rzy uśmiech, który krzyczał "kłamstwo" na całą milę.- Chyba znam tego, o którym mówisz - powiedział Rand.- On się tak cały czas uśmiecha.- Verin pokazała mu swój pierścień - wtrącił Mat - i szepnęła coś do ucha.Wyglądał i mówił tak, jakby był chory, twarz miał za­czerwienioną i ściągniętą, ale zdobył się na uśmiech.Rand nigdy przedtem nie dostrzegał tak wyraźnie jego kości po­liczkowych.- Nie dosłyszałem, co powiedziała, ale nie wiedziałem, czy najpierw oczy wyjdą mu z orbit, czy też udławi się własnym językiem.Zupełnie znienacka zaczął wyłazić ze skóry, tak bardzo chciał coś dla nas zrobić.Powiedział nam, że na nas czekasz, a także dokładnie gdzie się zatrzymałeś.Zaproponował, że osobiście nas zaprowadzi, ale jak Verin mu odmówiła, wyraźnie odetchnął z ulgą.- Parsknął.­Lord Rand z domu al’Thor.- To za długa historia, żeby teraz wyjaśniać - po­wiedział Rand [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl