[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poczuł, jak kręgosłup się wygina, przyciskając w dół ramiona.Jego ręce, które już nie były rękami, dotknęły ziemi.Biegł coraz szybciej, wyginając ciało i rozrywając swe ubranie.Chmury porwały je i uniosły ku niebu.Michaił zrzucił buty i biegł nadal, wyrzucając spod stóp gejzery ziemi i kwiatów.Burza ścigała go, ale on biegł teraz na wszystkich czterech kończynach, uciekając z prze­szłości w przyszłość.Uderzył w niego zimny, oczyszczający deszcz.Michaił podniósł twarz ku niebu i obudził się.Ciemność, absolutna ciemność.Otworzył z trudem sklejone łzami powieki i zobaczył słaby czerwony poblask.Na posadzce nadal paliło się niewielkie ognisko, a komnata wypełniona była zapachem popiołu z sosnowego drewna.Michaił podniósł się, siadając w kucki.Każdy ruch wywoływał w nim ból.W mięś­niach nadal rwało go tak, jakby były rozciągane do granic wy­trzymałości i przebudowywane.Bolał go mózg, kręgosłup i kość ogonowa.Usiłował stanąć, ale okropny ból w kręgosłupie mu na to nie pozwalał.Pragnął świeżego powietrza, wiatru pędzącego przez las.Pragnienie to było tak wyraziste jak głód, stymulowało go.Zaczął pełznąć nagi po szorstkich kamieniach, oddalając się od ogniska.Kilka razy usiłował stanąć, ale jego kości nie były na to gotowe.Doczołgał się na rękach i kolanach do schodów i wszedł po nich jak zwierzę.U góry ruszył porośniętym przez mech korytarzem, rzucając tylko przelotnie okiem na stertę sarnich kości.Po chwili zobaczył przed sobą światło, czerwonawe światło brzasku, a może zmierzchu.Wnikało przez pozbawione szyb okno i malowało ściany i sufit, a w tych miejscach, gdzie do­tykało kamieni, porastający je mech przestawał ociekać wodą.Michaił poczuł zapach świeżego powietrza.Ta woń spowodo­wała, że coś zaskoczyło w jego mózgu i zaczęło pracować jak trybiki kieszonkowego zegarka.Nie był to już ostry kwiatowy aromat późnej wiosny.Powietrze niosło ze sobą inny zapach: suchy, z chłodnym jądrem, zapach ognia walczącego z mrozem.To była woń umierającego lata.Musiało więc minąć wiele czasu.To oczywiste.Siedział oszołomiony tym, jak wyczulone ma zmysły.Uniósł rękę do lewego ramienia i dotknął palcami brzegu różowego ciała.Resztki strupów oderwały się od skóry i spadły na podłogę.Bolały go kolana.Pomyślał, że musi wstać, zanim ruszy dalej.Spróbował się podnieść.Przeszył go taki ból, jakby nerwy stanęły mu w płomieniach.Słyszał niemal, że jego mięśnie rozprosto­wują się jak skrzypiące zawiasy nie otwieranych od dawna drzwi.Pot pokrył mu twarz, piersi i ramiona, ale on się nie poddawał ani też nie zaczął krzyczeć.Czuł jakąś obcość.Czyje to kości były umieszczone w jego ciele jak połamane patyki?- Wstań - powiedział sam do siebie.- Wstań i idź.jak człowiek.Stanął.Pierwszy krok był jak krok dziecka - nierówny i niepewny.Drugi był niewiele lepszy.Ale trzeci i czwarty przekonały go, że nadal potrafi chodzić.Przedostał się korytarzem do wysoko sklepionej komnaty, w której słońce zabarwiało na różowo belki stropowe i słychać było delikatne gruchanie gołębi.Coś się poruszyło w cieniu na podłodze na prawo od niego.Usłyszał szelest liści i zobaczył dwa leżące, splecione ze sobą i poruszające się powolnymi ruchami ciała.Trudno było odróż­nić, w którym miejscu zaczyna się jedno, a kończy drugie.Mi­chaił zamrugał powiekami, by odpędzić resztki snu.Jedna z po­staci na podłodze jęknęła kobiecym głosem i Michaił zobaczył występujące na jej ludzkiej skórze pasma zwierzęcych włosów, które podniosły się i zaraz znowu zniknęły w wilgotnym ciele.Z cienia wpatrywała się w niego para lodowatoniebieskich oczu.Aleksa chwyciła dłonią czyjeś ramię, na którym pulsowały, pojawiając się i cofając jak przypływy i odpływy, połacie jasnobrązowych włosów.Franko odwrócił głowę i zobaczył stoją­cego na granicy słońca i cienia chłopca.- O Boże! - szepnął wstrząśnięty.- Przeszedł przez to! - Oderwał się od Aleksy z mokrym klaśnięciem i skoczył na równe nogi.- Wiktor! - krzyknął.- Renati! - Jego wołanie potoczyło się echem po korytarzach i komnatach Białego Pałacu.- Jest tam kto? Chodźcie szybko!Michaił patrzył na nagą Aleksę.Nie próbowała się okrywać.Jej ciało błyszczało od potu.- Wiktor! Renati! - krzyczał dalej Franko.- On żyje! On żyje!3- Chodź ze mną - powiedział Wiktor pewnego ranka pod koniec września i Michaił ruszył za nim.Opuścili słoneczne komnaty i zeszli na niższą kondygnację Białego Pałacu, gdzie w powietrzu panował chłód.Michaił ubra­ny był w pelerynę z sarniej skóry, zrobioną dla niego przez Renati.Otulił się ściślej, schodząc za Wiktorem w głąb budowli.Zauważył w ciągu ostatnich kilku tygodni, że jego oczy szybko zaczynają przystosowywać się do ciemności, a w świetle dnia widzą z absolutną dokładnością; mógł nawet policzyć czerwone liście na dębie z odległości stu jardów.Jednak Wiktor chciał mu pokazać coś tutaj, w ciemności.Zatrzymał się, aby w żarze małego ogniska, które poprzednio rozniecił, zapalić pochodnię z tłuszczu dzika i szmat.Kiedy zamigotała, ślina zaczęła gro­madzić się Michaiłowi w ustach, gdyż poczuł zapach rozgrza­nego tłuszczu.Weszli do komnaty o ścianach przyozdobionych wizerunkami zakapturzonych mnichów w habitach.Malowidła nadal wydzie­lały woń przedstawionych na nich ludzi.Pokonali wąskie przej­ście pod łukiem za otwartą żelazną bramą i znaleźli się w wiel­kiej komnacie.Michaił podniósł głowę, ale nie dojrzał sklepienia.- To tu - powiedział Wiktor.- Stój w miejscu.Michaił usłuchał, a Wiktor ruszył wzdłuż ścian pomieszcze­nia.Światło pochodni wydobywało z mroku kamienne półki wypchane grubymi, oprawnymi w skórę księgami, setkami ksiąg.„Więcej niż setkami” - pomyślał Michaił.Książki zapełniały każde wolne miejsce na półkach i leżały w stosach na podłodze.- To jest to, nad czym pracowali mnisi, którzy mieszkali tutaj sto lat temu - objaśnił Wiktor.- Przepisywali i gromadzili manuskrypty.Jest tu trzy tysiące czterysta trzydzieści dziewięć tomów - powiedział z taką dumą, jakby mówił o swoich uko­chanych dzieciach.- Teologia, historia, architektura, inżynieria, matematyka, języki, fizyka, filozofia.to wszystko jest tutaj.- Zatoczył koło trzymającą pochodnię ręką i uśmiechnął się lek­ko.- Ci mnisi, jak widzisz, nie prowadzili zbyt bujnego życia towarzyskiego.Pokaż mi dłonie.- Moje.dłonie?- Tak.No wiesz, o co mi chodzi.Te dwie rzeczy, które masz na końcach przednich kończyn.Pokaż mi je.Michaił podniósł ręce ku światłu pochodni.Wiktor przyjrzał się im.Mruknął coś i skinął głową.- Masz ręce uczonego - powiedział.- Prowadziłeś uprzy­wilejowany tryb życia.Prawda?Michaił wzruszył ramionami, nie rozumiejąc.- Dobrze o ciebie dbano - ciągnął Wiktor.- Urodziłeś się w arystokratycznej rodzinie.- Widział wcześniej ubrania matki Michaiła, jego ojca i siostry; wszystkie były wysokiej jakości.Teraz dobrze się sprawowały jako materiał na pochodnie.Pod­niósł swoją dłoń o smukłych palcach i obrócił ją do światła.- Byłem profesorem na Uniwersytecie Kijowskim.Dawno temu - powiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl