[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. To cudza własność  powtórzył Reynevan. Cudza, Szarleju.Trzebabędzie oddać właścicielowi. Ludzie, ludzie. zanucił cichutko Szarlej. Hej-hej.Czyj to koń?Gdzie właściciel? Widzisz, Reinmarze? Nikt się nie zgłosił.A zatem res nulliuscedit occupanti8. Szarleju. Dobra, dobra, uspokój się, nie trwóż twego delikatnego sumienia.Oddamykonia prawowitemu posiadaczowi.Pod warunkiem, że go napotkamy.Przed czymniechaj, błagam, ustrzegą nas bogi.Błaganie ewidentnie nie dotarło do adresatów lub nie zostało wysłuchane, al-bowiem przesieka zaroiła się nagle od pieszych, zdyszanych i wskazujących koniapalcami. To wam uciekł ten cisek?  uśmiechnął się życzliwie Szarlej. Jego szu-kacie? To macie szczęście.Rwał na północ, co sił w kopytach.Ledwo zdołałemgo zatrzymać.140 Jeden z przybyszów, wielki brodacz, przyjrzał mu się podejrzliwie.Wnoszącz nieschludnej przyodziewy i odrażającej aparycji był, jak i pozostali, wieśnia-kiem.Jak i pozostali, uzbrojony był w gruby kij. Zatrzymaliśta  przemówił, wyrywając Szarlejowi postronek kantara to i chwali się wam.A tera idzta sobie z Panem Bogiem.Pozostali podeszli, otaczając ich ciasnym wieńcem i dusząco nieznośnymsmrodem gospodarki rolnej.Nie byli to kmiecie, lecz wiejska biedota  zagrod-nicy, komornicy i owczarze.Wykłócać się z takimi o znalezne sensu nie miało,Szarlej zrozumiał to od razu.Bez słowa przepchnął się przez ciżbę.Reynevanruszył za nim. Ejże  krępy i ohydnie woniejący owczarz chwycił nagle demeryta za rę-kaw. Kumie Gamrat! Tak ich puszczacie? Nie wypytawszy, co za jedni? A niebędą to wypadkiem owi wywołańcy? Owi dwaj, co ich strzegomskie pany szuka-ją? I nagrodę za złapanych obiecują? Nie będą to ci właśnie?Wieśniacy zaszemrali.Kum Gamrat zbliżył się, podpierając jesionową lagą,ponury jak poranek w Zaduszki. Może i oni  burknął złowrogo. A może i nie oni. Nie oni, nie oni  zapewnił z uśmiechem Szarlej. To nie wiecie? Tam-tych już schwytano.I nagrodę wypłacono. Widzi mi się, że łżecie. Puść rękaw, chłopie. A jak nie, to co?Demeryt przez chwilę patrzył mu w oczy.Potem zaś ostrym szarpnięciemwytrącił go z równowagi, z półobrotu kopnął w goleń, tuż pod kolano.Owczarzgwałtownie padł na klęczki, a Szarlej krótkim ciosem z góry złamał mu nos.Chłopzłapał się za twarz, krew spod palców polała się obficie, jaskrawym zaciekiemprzyozdabiając przód siermięgi.Nim wieśniacy zdołali ochłonąć, Szarlej wydarł kumowi Gamratowi kiji zdzielił go nim w skroń.Kum Gamrat błysnął białkami oczu i upadł w ramio-na chłopa stojącego za nim, a demeryt walnął i tego.Zawirował jak bąk, piorąckosturem na lewo i prawo. Uciekaj, Reinmarze!  wrzasnął. W nogi!Reynevan żgnął konia, roztrącił czeredę, ale uciec nie zdołał.Wieśniacy do-skoczyli jak psy, z obu stron, wczepili się w uprząż.Tłukł pięściami jak szalony,ale zwlekli go z siodła.Bił, ile mocy, i kopał jak muł, ale i na niego sypały sięrazy.Słyszał wściekły ryk Szarleja i suche trzaski czaszek, w które trafiały ciosyjesionowej lagi.Obalili go, przytłamsili, przygnietli.Sytuacja była rozpaczliwa.To, z czymusiłował walczyć, to nie była już banda kmiotów, ale straszliwy wielogłowy po-twór, śliska od brudu, śmierdząca łajnem, moczem i zjełczałym mlekiem hydrao stu nogach i dwustu kułakach.141 Przez wrzask zgrai i szum krwi w uszach usłyszał nagle bojowe krzyki, tętenti rżenie koni, a grunt zadygotał od podków.Zaświszczały nahaje, rozbrzmiaływrzaski boleści, a dławiące go wielorękie monstrum rozpadło się na elementyskładowe.Agresywni przed momentem wieśniacy teraz na własnej skórze pozna-wali, czym jest agresja.Hulający po przesiece jezdzcy rozjeżdżali ich końmi i bezzmiłowania siekli batami, siekli tak, że aż kłaki leciały z kożuchów.Kto zdołał,pierzchał w las, ale na sucho nie uszło nikomu.Po chwili uciszyło się nieco.Jezdzcy uspokajali chrapiące konie, krążyli popobojowisku, wypatrując, komu by tu jeszcze przylać.Była to malownicza dośćkompania, towarzystwo, z którym należało się liczyć, a nie należało żartować,znać to było od pierwszego rzutu oka, tak po odzieniu i rynsztunku, jak i po gę-bach, których sklasyfikowanie jako zakazane i bandyckie nie nastręczyłoby trud-ności nawet niezbyt wprawnemu fizjonomiście.Reynevan wstał.I znalazł się tuż przed nosem jabłkowitej klaczy, na której,flankowana przez dwóch konnych, siedziała tęga i sympatycznie pucołowata ko-bieta w męskim wamsie i berecie na jasnopłowych włosach.Spod zdobiącegoberet pęku żołnich piór patrzyły twarde, kłujące i mądre orzechowe oczy.Szarlej, który, wyglądało, znaczniejszych obrażeń nie odniósł, stanął obok,odrzucił ułomek jesionowej lagi. Wszelki duch  powiedział. Oczom nie wierzę.A jednak nie miraż to,nie ułuda [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl