[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Judith naturalnie jest zdania, że powinien umieścić gdzieś żonę, aby pracować bez przeszkód.Pańska córka jest bardzo żarliwym naukowcem.- Wiem - zabrzmiało to dość smutno.- Czasem martwię się tym.Wydaje mi się to dość nienaturalne.Wolałbym, że­by była bardziej kobieca, bardziej skora do rozrywek.Niech się bawi.Niech się zakocha w jednym czy drugim miłym chłopcu.W końcu młodość to czas na lekkomyślność, a nie na ślęczenie nad probówkami.Nie, to nie jest naturalne.W naszej młodości tańczyliśmy, flirtowaliśmy, było nam we­soło.Wie pani przecież.Przez chwilę panowała cisza.Potem panna Cole powie­działa chłodnym, zmienionym głosem:- Nie, nie wiem.Przestraszyłem się.Bezwiednie mówiłem tak, jakbyśmy oboje, ona i ja, byli rówieśnikami.Nagle uświadomiłem so­bie, że jest o ponad dziesięć lat młodsza ode mnie i że mimo woli okazałem się okropnie nietaktowny.Starałem się ją przeprosić najlepiej, jak umiałem.Prze­rwała mi w pół słowa:- Kiedy wcale nie o to mi chodzi.Proszę, niech pan się nie tłumaczy.Ja miałam na myśli dokładnie to, co powie­działam.Nie wiem.Nigdy nie byłam „młoda” w tym sensie.Nigdy się nie „bawiłam”.Coś w jej głosie - gorycz, głęboki żal - bardzo mnie poru­szyło.Szepnąłem raczej niemądrze, ale szczerze:- Przykro mi.Uśmiechnęła się.- Ależ to nie ma znaczenia.Proszę się nie przejmować.Mówmy o czym innym.Natychmiast jej posłuchałem.- Proszę mi coś opowiedzieć o mieszkańcach Styles.Przy­najmniej o tych, których pani dobrze zna.- Luttrellów znam od urodzenia.Właściwie to smutne, że na to im przyszło - zwłaszcza jeśli chodzi o niego.Jest do­prawdy poczciwy.A ona też w gruncie rzeczy milsza, niż się wydaje.To przez konieczność skąpienia sobie i ciułania przez całe życie stała się, no, jak by to powiedzieć - drapież­na.Taka ciągła gonitwa za zyskiem w końcu robi swoje.Naprawdę nie lubię w niej tej niby serdeczności.- A pan Norton? Też go pani zna?- Niezbyt dobrze.Jest bardzo miły, raczej nieśmiały.Mo­że nie bardzo mądry.Zawsze był dość wątły.Mieszkał ze swoją matką, zrzędną, głupią kobietą.Wodziła go na pasku, jestem pewna.Umarła przed kilku laty.Uwielbia ptaki, kwiaty i w ogóle przyrodę.Jest dobry i należy do ludzi, któ­rzy widzą mnóstwo rzeczy.- Przez tę swoją lornetę?Panna Cole uśmiechnęła się.- Może nie tak dosłownie.Po prostu jest spostrzegawczy.Tacy spokojni ludzie bywają dobrymi obserwatorami.Jest życzliwy i delikatny jak na mężczyznę, ale raczej nieudol­ny.Rozumie pan?- Rozumiem.W głosie Elizabeth Cole znów zabrzmiała nuta goryczy.- To jest przygnębiająca strona takich pensjonatów, pro­wadzonych przez podupadłych ludzi z towarzystwa.Zawsze w nich pełno ludzi przegranych, którzy niczego nie osiągnę­li i nigdy nie osiągną.Których życie pokonało albo złama­ło, starych, znużonych i skończonych.Zmilkła.Ogarnął mnie dotkliwy smutek.Jakie to praw­dziwe! Jesteśmy tu wszyscy jakby spłowiali.Szare włosy, szare serca, szare sny.Ja - przybity i samotny, ta kobieta ko­ło mnie - gorzka i rozczarowana.Doktor Franklin, pełen za­pału, ambitny, którego plany krzyżuje i udaremnia chronicz­na choroba żony.Cichy, mały Norton, który kulejąc ugania się za ptakami.Nawet Poirot, niegdyś tak olśniewający, te­raz stary i niedołężny.Jakże inaczej było tu ongiś, kiedy po raz pierwszy przyje­chałem do Styles.Nie mogłem znieść tej myśli, stłumiony okrzyk bólu i żalu wyrwał mi się z ust.Moja towarzyszka zaniepokoiła się.- Czy coś panu dolega?- Nie, nic.Po prostu uderzył mnie kontrast.Byłem tu, wie pani, wiele lat temu jako młodzieniec.Myślałem o róż­nicy między przeszłością a teraźniejszością.- Rozumiem.Wtedy ten dom był wesoły.Wszyscy tu byli szczęśliwi?Czasem myśli przesuwają się jak w kalejdoskopie.Teraz mi się to przytrafiło.Przeżycia i wspomnienia, które nakła­dają się na siebie, gromadzą, znów się rozpraszają.Wreszcie mozaika ułożyła się w prawidłowy wzór.Mój żal dotyczył przeszłości jako takiej, a nie tego, co się wtedy naprawdę działo.Gdyż nawet w owych dawno minionych czasach nie by­ło w Styles szczęścia.Beznamiętnie rozpamiętywałem obiek­tywne fakty.Mój przyjaciel John i jego żona, oboje przybici i rozdrażnieni życiem, jakie musieli wieść, Laurence Cavendish pogrążony w melancholii.Cynthia, której dziewczęcą ży­wość tłumiła zależna pozycja, Inglethorp, który dla pienię­dzy poślubił bogatą kobietę.Nie, nikt z nich nie był szczęśli­wy.I teraz znowu nikt tutaj nie jest szczęśliwy.W Styles nie mieszkają wybrańcy losu.Powiedziałem to pannie Cole.- Uległem fałszywym sentymentom.To nigdy nie był ra­dosny dom.I nadal nie jest.Wszyscy tu czymś się trapią.- Wcale nie.Pańska córka.- Judith też nie jest szczęśliwa.Nagle uświadomiłem to sobie ponad wszelką wątpliwość.Nie, Judith nie czuje się szczęśliwa.- Tylko Boyd Carrington - zawahałem się.- Skarżył mi się kiedyś na samotność.ale z drugiej strony myślę, że bar­dzo go to wszystko cieszy - nowa posiadłość, urządzanie do­mu i w ogóle.- I ja tak przypuszczam, ale przecież sir William to co in­nego.On nie jest jednym z nas - przychodzi z zewnątrz, ze świata sukcesu i wolności.Powiodło mu się w życiu i wie o tym.On nie należy do przetrąconych.Wybrała raczej szczególne słowo.Spojrzałem na nią pyta­jąco.- Czy może mi pani wytłumaczyć, dlaczego użyła pani te­go właśnie określenia?- Ponieważ - zawołała porywczo - to jest prawda! W każ­dym razie prawda o mnie.Ja jestem przetrącona.- Domyślam się - powiedziałem łagodnie - że dużo pani przeszła w życiu.Odrzekła cicho:- Pan nie wie, kim ja jestem, prawda?- Hm.znam pani nazwisko.- Cole to nie jest moje nazwisko.to nazwisko mojej matki.Przybrałam je potem.- Potem?- Naprawdę nazywani się Litchfield.Zabrzmiało to znajomo, ale początkowo nie wiedziałem, dlaczego.Potem dopiero skojarzyłem.- Matthew Litchfield?Skinęła głową.- Widzę, że zna pan tę sprawę.Właśnie to miałam przedtem na myśli.Mój ojciec był kaleką i tyranem.Nie pozwalał nam na normalne życie.Nie wolno nam było zapraszać przyjaciół do domu.Skąpił nam pieniędzy.Byłyśmy.w więzie­niu.- Jej piękne oczy rozszerzyły się jakby i pociemniały.- I moja siostra.Moja siostra.- Proszę, niech pani już nic nie mówi.To zbyt bolesne.Wiem wszystko.Nie trzeba mi nic tłumaczyć.- Ale pan nie wie.Nie może pan.Maggie.To nie do poję­cia, nie do wiary.Wiem, że poszła na policję, że oddała się w jej ręce, że się przyznała.Lecz czasem po prostu w to nie wierzę.Czuję, że to nieprawda, że to się nie zdarzyło, nie mogło się zdarzyć tak jak ona twierdziła.- Uważa pani - zająknąłem się - że było inaczej?.Przerwała mi gwałtownie:- Nie, nie o to chodzi.Chodzi o samą Maggie.To do niej nie pasuje.To nie była.to nie była Maggie!Słowa drżały mi już na ustach, ale się powstrzymałem.Jeszcze nie nadeszła pora, kiedy będę mógł ją zapewnić: „Ma pani rację, to nie była Maggie.”.ROZDZIAŁ IXDochodziła chyba szósta, kiedy na ścieżce ukazał się puł­kownik Luttrell.Miał ze sobą strzelbę i niósł parę martwych dzikich gołębi.Drgnął, kiedy go pozdrowiłem, i był jakby zaskoczony na­szym widokiem.- Skąd się tu wzięliście? Ta rudera nie jest zupełnie bez­pieczna.Wali się już.Mogła wam runąć na głowy.Elizabeth, cała się ubrudzisz.- Nie bój się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl