[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Hun Xoc po lewej, a Aajno Pancernika za mną.Jegozadaniem było chronić moje plecy.Otaczało nas jedenastu innychkrewniaków z klanu oraz dwudziestu jeden niekrewnych.12 Kajmantrzymał straż na przedzie, gotów ruszyć na tyły w razie ataku.Wszystkich nas okrywały błękitne manty, które świadczyły, żejesteśmy nowicjuszami w Stowarzyszeniu Grzechotnika.Pod pele-rynami każdy ukrył tyle broni, ile mógł, nie wzbudzając podejrzeń.Wszyscy mieliśmy wiklinowe nagolenniki i naramienniki oraz ka-mizelki z dwóch warstw grubego miękkiego splotu, ciasno pikowa-ne i z wplecionymi kawałkami drewna - pancerz powstrzymującywiększość ostrzy.Byliśmy też uzbrojeni w krótkie maczugi lub buławyprzywiązane do wewnętrznej strony jednego uda i zwijane wiklinowetarcze przymocowane do drugiego.Mieliśmy również trzyczęścioweskładane włócznie przywiązane do pleców słabymi, łatwymi do ze-rwania sznurkami, ukryte pod mantą wraz z wykonaną specjalnie nadzisiejszą akcję dodatkową zwijaną tarczą.Tarcze składały się z trzechnasuwanych części oraz pary uchwytów z niewyprawionej, usztyw-nionej skóry, które trzeba było trzymać oburącz.A jednak żałowałem,że nie są większe.To mogło okazać się naszą piętą achillesową.Krewniacy Pumy na mul po przeciwnej stronie mieli pełne zbro-je i trzymali wysokie, galowe oszczepy, które - pomimo że bardzoozdobne nie tylko przy krzemiennym ostrzu, lecz i na całej długościdrzewca - stanowiły również całkiem grozną broń.Jak wspomnia-łem, Pumy nienawidziły dzieci Grzechotnika i przy najdrobniejszejprowokacji były gotowe skorzystać z okazji, by zlikwidować ich jaknajwięcej.A na dodatek u Pum gościli nadal krewniacy z iksyjskiegoKlanu Ocelota.Kto wie co słyszeli? Słowa podróżują o wiele szybciejniż ludzie.Ktoś w domu mógł się zorientować, że 2 InkrustowanaCzaszka coś knuje, i przesłał wiadomość do Teotihuacan, po czymnakazał Klanowi Pumy wypatrywać iksyjskich Orłów.I na domiarzłego istniała możliwość, że za nasze głowy wyznaczono nagrody.Patrz, zasygnalizował Hun Xoc, klepiąc mnie w lewe ramię.Powiodłem za jego wzrokiem naprzód i w dół.Trzydwudziestki oszczepników z Widłogonów w czerwonychplecionych pancerzach przepchnęły się przez tłum i ustawiły międzyplacem a targowiskiem fetyszów, blokując przejście do osi głównej.Niech to, pomyślałem.To nam trochę popsuje plany.Czy Koh też to widziała? Oby.Zerknąłem przez ramię.Za nami szczyt zdobnej mul GwiezdnegoGrzechotnika celował w sine niebo.Na stopniach tłoczyli się zwolen-nicy i nowicjusze.Sześćdziesiąt ramion nad nami, przed wejściem dosanktuarium, pięćdziesięciu dwóch starszych karmicieli i StrażnikówDnia stało w posągowo nieruchomym szeregu.Ubrani byli niemalidentycznie, w męskie stroje, z niebieskimi maskami o oczach niczymu Chaków, jak grube szklane gogle, które miały pomóc w patrzeniuprzez tchnienie Czarnego Pożeracza, a także w łuskowate hełmy isandały na platformach.Nad nimi, na wierzchołku mul, dostrzegłempostać z wysoko upiętymi włosami.Pani %7łółć, seniorka StrażniczekDnia ze stowarzyszenia Niebiańskich Tkaczy.Jak słyszałem, miałasto osiem lat.Odliczyłem pięć postaci od północnego narożnika, by znalezć pa-nią Koh.Głupio, ale poczułem falę dumy, że ją tak łatwo rozpozna-łem.Jej twarz, a przynajmniej ta widoczna część, wyglądała na bez-namiętną.Trudno było uwierzyć, że naprawdę wyruszamy z Teotihuacan.Skąd Koh wiedziała, że to nie pułapka? No, przynajmniej wiedziała, żejej nie okłamałem.Przesłuchała mnie dokładnie.Założę się, że terazuważała mnie za kogoś, kogo ma pod kontrolą.Może tak było.Jednaknawet Koh nie wiedziała, co się stanie po naszym powrocie do Ix.A może wiedziała? Może poznała więcej ze swojej przyszłości, niżujawniała?Może ta kobieta chce przejąć narkotyki wspomagające Grę, by za-łożyć własne imperium?Hm.Mnie to nie przeszkadza.Czemu nie? Tam sięgaj, gdzie wzroknie sięga.Ale nie warto się teraz tym przejmować.Wszystko po kolei:a, b, c.W tej chwili a" to oddział Widłogonów.Koh na pewno też ich widzi, pomyślałem.Czy powinniśmy mimowszystko próbować przebić się przez nich? Czy też może zmienić tra-sę? A jeżeli zmienimy, jak powiadomić o tym Koh?Nie, lepiej nic nie zmieniać.Postępować zgodnie z planem.Przejśćdo pierwszego punktu zbornego przy farmakopei i potem zmieniaćplany, jeżeli będzie trzeba.Hun Xoc znowu dotknął mojego ramienia.Szybko sięwyprostowałem.Wzrok naprzód, żołnierzu.Chyba najbardziej nienaturalne w tym całym czuwaniu wydawałomi się milczenie.Pomimo niejednej pokusy nikt w tłumie nie wydałprzedwcześnie żadnego dzwięku.No, ćwiczyli przez pięć dni, pomy-ślałem.Sam też tylko szeptałem od tak dawna, że nie byłem pewien,czy moje struny głosowe jeszcze działają.Miałem też wrażenie, że je-dynymi żywymi istotami, jakie słyszałem, były ptaki.Przez tłumy przechodziło drżenie.Można było wyczuć woń oczeki-wania w ludzkim pocie.Masy szeleściły i trzaskały, jak dżungla w tychcichych porach nocy, tuż przed świtem, nim zacznie się poranny chór.Dłonie zaciskały się na instrumentach, ale nikt nie gwizdał, nikt niewybijał rytmu, nie upuścił grzechotki.Zastanawiałem się, czy w całejhistorii ludzkości pojawiło się lub pojawi kiedyś miasto, którego miesz-kańców cechowałaby tak silna więz i poczucie wspólnoty? Wydawałosię, że nawet na zwierzętach cisza zrobiła wrażenie.Pojedynczy skwirmewy, trel kosa czy szczeknięcie psa sprawiały wrażenie niepewnych-ot, drobne szmery.Od czasu do czasu pisnęło też dziecko, ale natych-miast zostawało uciszone.I prawdopodobnie uduszone, pomyślałem.Dranie.Pomimo barw i świeżości oraz kolektywnej dobrej woli byłto nadal ciężki, straszny dzień.Nawet jeżeli nie znało się tego miejsca-gdyby się tu nagle weszło, powiedzmy, przez teleport - instynktow-nie by się czuło, że miasto jest w punkcie przełomowym.Atmosferaprzypominała trochę tę w przychodni lekarskiej, gdy czeka się, aż re-cepcjonistka wywoła nazwisko, by profesjonalnie neutralnym tonempowiadomić pacjenta o nadejściu wyników testu.Oczywiście z perspektywy dwudziestego pierwszego wieku całata heca wydawała się głupia.Przecież to tylko zaćmienie.Ale i takodnosiło się wrażenie - a próbowałem kultywować emocjonalny dy-stans - że tylko tu panuje zdrowy rozsądek.W dwudziestym pierw-szym wieku ludzie po prostu prą naprzód, a kiedy przytrafi się im cośzłego, nie mogą w to uwierzyć.Tutaj przynajmniej nikt nie próbowałwierzyć, że wszystko jest zawsze w porządku.Zerknąłem w prawo, w stronę centrum miasta.Wielka oś głównaciągnęła się na północ.Miasto falowało od serpentyn i pęków piórwarzęchy przywiązanych do setek wysokich bambusowych tyczek.Wszystkie były pomarańczowe, by przywołać słońce, i drżały lekkow łagodnym wietrze, jak macki ośmiopromiennych korali.Pod każ-dym proporcem stało tysiące krewnych w określonym miejscu teo-calli.Każdy krewny miał na lewym ramieniu owalną tarczę, a każdatarcza oznaczona była wzorem z piór - jasnym, prostym, geometrycz-nym i nieco różniącym się od pozostałych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]