[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chwilami dmuchał bardzo ostro, a wtedy flaga powie­wająca nad ratuszem łopotała donośnie i pobrzękiwała stalową linką o aluminiowy słupek, co brzmiało jak stłumione bicie dzwonu; na znak żałoby opuszczono ją do połowy masztu.Siedziałem tam już prawie godzinę, wyglądając przez okno, stłamszony i lekko oszołomiony, gdy nagle w ga­binecie Carla zapanował wzmożony ruch.- Gdzie ten Mitchell? - wrzasnął McKellroy.- Po­jechał do domu?Odwróciłem się do drzwi i zobaczyłem, że jeden z szeryfów pokazuje w moją stronę.- Siedzi przy oknie.Collins i ten od Mary Beth nałożyli kapelusze, chwy­cili kurtki i ruszyli do wyjścia.Wszyscy mówili jedno­cześnie, więc nic z tego nie rozumiałem.- Collins! - krzyczał McKellroy - I Sweeney! Podrzucicie pana Mitchella.Niech zidentyfikuje ciało.- Jakie ciało? - spytałem.- Pojedzie pan? - rzucił szeryf z drugiego końca gabinetu.- Bardzo by nam pan pomógł.- W czym?- Dopadliśmy faceta, który odpowiada rysopisowi Baxtera, ale musimy mieć całkowitą pewność.- Ru­chem głowy wskazał Collinsa i tego drugiego, Sweeneya, którzy czekali w progu.- Oni pana zawiozą.Wziąłem kurtkę i ruszyłem do drzwi, lecz przystaną­łem w pół kroku.- Czy mógłbym przedtem zadzwonić do żony? - spytałem McKellroya.- Chciałbym zawiadomić ją, gdzie jestem.- Oczywiście - odrzekł ze zrozumieniem.Podeszliśmy do biurka Lindy.Siedział tam jeden z jego zastępców, ale wystarczył lekki ruch głowy McKellroya i natychmiast ustąpił mi miejsca.Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do Sary.Na biurku stało zdjęcie Jenkinsów, więc uciekłem wzrokiem w stronę okna, ale nie zrobiłem tego na tyle szybko, by nie pomyśleć przedtem o Lindzie.Co teraz robi? Pewnie jest w domu.Wiedziałem, że do końca życia nie zapomni tego, co widziała rano - widoku martwego męża na śniegu.Poczułem się dziwnie zmę­czony i odrętwiały.I tym razem Sara odebrała po pierwszym sygnale.- To ja.Dzwonię z ratusza.- Wszystko w porządku?- Carl nie żyje.Zabił go ten agent FBI.- Wiem.Mówili o tym w radiu.- Chyba go złapali.Chcą, żebym faceta zidentyfiko­wał.Jadę z nimi.- Dokąd?- Nie wiem.On chyba nie żyje.- Nie żyje?- Powiedzieli „ciało”.Mam zidentyfikować ciało.- Zabili go?- Nie wiem.Na to wygląda.- Boże, Hank, to cudownie.- Saro, jestem na posterunku.Rozejrzałem się po gabinecie, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie podsłuchuje.Collins i policjant z twarzą wiejskiego chłopaka stali w drzwiach, miętosząc kape­lusze.Obserwowali mnie czekając, aż skończę roz­mawiać.Sara zamilkła.W tle grało radio; mężczyzna o pisk­liwym głosie reklamował jakiś produkt czy usługi.- Kiedy wrócisz? - spytała.- Pewnie trochę to potrwa.- Tak mi ulżyło, Hank, jestem taka szczęśliwa.- Ciii.- Uczcimy to.Dziś wieczorem uczcimy początek nowego życia.- Muszę już iść, Saro.Porozmawiamy w domu.-Odłożyłem słuchawkę.Prowadził Sweeney.Siedziałem na fotelu pasażera, a Collins z tyłu.Pędziliśmy na południe z migającym „kogutem” na dachu.Temperatura spadła i droga była miejscami oblodzo­na.Przejaśniło się, mgła zniknęła, dzięki czemu widocz­ność uległa znacznej poprawie.Między szybko płyną­cymi obłokami prześwitywały skrawki błękitu.- Szeryf powiedział „ciało”? - spytałem Sweeneya.Kiwnął głową.- Zgadza się.- A więc Baxter nie żyje?- Zimny trup - rzucił wesoło Collins.- W dodatku podziurawiony, że hej.- Poszatkowany - dodał Sweeney.- Jak sito.Uśmiechali się do mnie.Byli podekscytowani, jak harcerze na podchodach.- Oberwał koło Appleton - wyjaśnił Collins - przy wjeździe na autostradę.Natknął się na dwóch ze sta­nowej.Jednego postrzelił w nogę, a ten drugi go rozwalił.- Czterema strzałami - wtrącił Sweeney.- Trzy kule w pierś, jedna w głowę.Sweeney spojrzał na mnie niespokojnie.- Denerwuje się pan? - spytał poważnie.- Czym?- Tym, że musi pan zidentyfikować poszatkowanego trupa.No wie pan, krew i tak dalej.- Fakt, postrzały w głowę wyglądają paskudnie - dodał Collins.- Najlepiej będzie, gdy pan tylko zerknie.Niech pan myśli o tym jak o zwyczajnym mięsie, jak o kupie ziemi albo.- Collins - przerwał mu Sweeney - panu Mitchellowi zastrzelono brata.Collins zamilkł.- Nie pamiętasz tej sprawy sprzed dwóch miesięcy? Tego faceta, który wrócił do domu i przydybał żonę z gachem? Tego, co mu odbiło?- To był pański brat? - spytał Collins.- Ten hazardzista? Sweeney pokręcił głową.- Ten drugi.Ten, co przybiegł na pomoc.Atmosfera panująca w radiowozie natychmiast okla­pła.Jakbyśmy wjechali w strefę cienia.Sweeney pod­kręcił ogrzewanie.W twarz uderzył mnie podmuch ciepłego powietrza.- Przepraszam, panie Mitchell - mruknął Collins.- Nie wiedziałem.- Nie szkodzi.- Jak tam pies? - spytał Sweeney, zerkając w lus­terko.- Brat pana Mitchella miał ładnego psa.Pan Mitchell go przygarnął.- Psa? Jakiego? - zainteresował się Collins.Dziel­nie współpracowali, próbując odzyskać dobry humor.- To był kundel - odrzekłem - mieszaniec.Ni to owczarek niemiecki, ni to labrador.Nie żyje.Musiałem się go pozbyć.Milczeli.Sweeney regulował radio.- Tęsknił za bratem, nie mógł do nas przywyknąć.Był coraz agresywniejszy.Ugryzł żonę.- Psy takie już są - skonstatował Collins.- Łatwo się przywiązują [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl