[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdaje mu się, że może chodzić po wodzie z pomocą swych książek.Ale świat potrafi doskonale się bez nich obywać.Patrz, dokąd cię zaprowadziły: siedziszw błocie po same uszy.Jeśli kiwnę moim małym palcem, utopisz się.Montag nie mógł się poruszyć.Wraz z pożarem przyszła wielka lawina i zmiotładom, Mildred była gdzieś tam przysypana i całe jego życie przygniecione gruzami, a onnie mógł się poruszyć.Trzęsienie ziemi jeszcze trwało, padało i dygotało wewnątrz nie-go, a on stał ze zgiętymi kolanami pod wielkim brzemieniem zmęczenia, zdumieniai wściekłości, pozwalając, by Beatty go bił nie podnosząc nawet ręki. Montag, ty idioto, Montag, ty cholerny głupcze! Powiedz, dlaczego naprawdę tozrobiłeś?Montag nie słyszał, był daleko, w głębi duszy uciekał, nie było go już, pozostawił tyl-ko swe martwe, pokryte sadzą ciało, by zataczało się przed innym szalejącym głupcem. Montag, uciekaj stamtąd!  powiedział Faber.Montag nasłuchiwał.Beatty uderzył go w głowę, aż się zatoczył.Zielona kulka, w której szeptał i krzy-czał głos Fabera, upadła na chodnik.Beatty chwycił ją uśmiechając się.Przybliżył ją doucha.Montag usłyszał odległy głos:  Montag, nic ci się nie stało?Beatty wyłączył zieloną kulkę i wsadził ją do kieszeni. Widzę  rzekł  że jest w tym więcej, niż przypuszczałem.Spostrzegłem, że na-chylasz głowę nasłuchujesz.Najpierw pomyślałem, że masz muszelkę radiową.Ale kie-dy potem zacząłeś się robić taki sprytny, dziwiłem się, co to takiego.Dobrze, zbadamyto i wezmiemy się do twojego przyjaciela. Nie!  krzyknął Montag.Nacisnął bezpiecznik miotacza płomieni.Beatty wpatrywał się uporczywie w palceMontaga, a jego oczy rozszerzyły się cokolwiek, Montag dostrzegł w nich zaskoczeniei sam spojrzał na swe ręce, by zobaczyć, co nowego zrobiły.Rozmyślając o tym pózniej,nie mógł nigdy ustalić, czy to ręce, czy też reakcja Beatty ego na te ręce dały mu ostat-nią podnietę do morderstwa.Ostatni przeciągły grzmot lawiny sypał kamieniami wo-kół jego uszu, nie dotykając go.79 Beatty uśmiechnął się swym najbardziej czarującym uśmiechem. Oto jedyny spo-sób, by zapewnić sobie słuchaczy.Wymierzyć broń w człowieka i zmusić go, by wysłu-chał, co mówimy.Więc mów.Co to będzie tym razem? Dlaczego nie rzygasz na mnieSzekspirem, ty niedołężny snobie?  Grozby twe niczem są dla mnie, Kasjuszu; bo mnieuczciwość tak warownie zbroi, że one koło mych uszu przechodzą jak ów wiatr, któ-rym gardzę.Może tak, co? No, więc dalej, ty niedouczony miłośniku literatury, naciskajspust. Postąpił jeden krok ku Montagowi.Montag powiedział tylko:  Nigdy nie paliliśmy tego, co należy. Daj to, Guy  powiedział Beatty z nieruchomym uśmiechem.I już był wrzeszczącą pożogą, skaczącym, miotającym się konwulsyjnie manekinem,pozbawionym cech ludzkich czy też cech jakiejkolwiek żywej istoty, skręcającym się namurawie płomieniem, zaś Montag strzelał weń bez przerwy potokiem płynnego ognia.Rozległ się syk, jak by ktoś plunął obficie śliną na rozpalony do czerwoności piec, bulgo-tanie i trzeszczenie, jak gdyby sypano solą na jakiegoś monstrualnego czarnego ślima-ka, by spowodować straszliwe skraplanie się i spłynięcie żółtej piany.Montag zamknąłoczy, wrzeszczał, wrzeszczał i walczył sam z sobą, by podnieść ręce do uszu, by zakryći odciąć ten wrzask.Beatty miotał się i miotał, aż wreszcie skręcił jak zwęglona wosko-wa lalka i leżał w milczeniu.Pozostali dwaj strażacy nie ruszyli się z miejsca.Montag zwalczył ogarniające go mdłości na tyle, by wycelować w nich miotaczognia. W tył zwrot!  krzyknął.Odwrócili się, ich twarze były jak wygotowane mięso, spływały potem.Każdemu za-dał po jednym ciosie w głowę strącając hełmy i zwalając ich z nóg.Upadli i leżeli bezruchu.Szelest jedynego jesiennego liścia.Odwrócił się.Mechaniczny pies był tuż przy nim.Znajdował się w połowie trawnika, wychodząc z cieni, poruszając się z taką płyn-ną łatwością, że wyglądał jak jedna zwarta chmura czarnoszarego dymu, która nadpły-wa w ciszy.Uczynił ostatni skok w powietrze spadając na Montaga z wysokości jakichś trzechstóp nad jego głową, wyciągając pajęcze nogi wyszczerzył prokainową igłę jak jedynyzły ząb.Montag przyjął potwora jednym kwiatem ognia, pojedynczym cudownym kie-lichem, który zwinął się w płatkach, żółtych, błękitnych i pomarańczowych wokół me-talowego psa i okrył go nową szatą, gdy pies uderzył w Montaga i odrzucił go dzie-sięć stóp do tyłu na pień drzewa.Montag nie wypuścił jednak z ręki miotacza płomie-ni.Czuł, że pies drapał i chwytał jego nogę i wbił w nią igłę na moment przedtem, nimogień wyrzucił psa w powietrze, połamał jego metalowe kości i stawy i wyrwał z niego80 wnętrzności w jednym błysku czerwieni jak raca przytwierdzona do ulicy.Montag leżałpatrząc, jak martwo-żywy zwierz skręca się w powietrzu i umiera.Nawet teraz zdawałosię, że chce jeszcze raz zerwać się do niego i dokończyć zastrzyku, który rozprzestrzeniałsię w nodze Montaga.Czuł jednocześnie strach i ulgę, że zdążył uskoczyć w porę i sa-mochód pędzący z szybkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę tylko musnął mu błot-nikiem kolano.Bał się wstać, bał się, że w ogóle nie będzie mógł utrzymać się ze spara-liżowaną nogą.Otępienie w otępieniu przechodziło w następne otępienie.A teraz?.Ulica pusta, dom spalony jak starożytny fragment dekoracji teatralnych, inne domypogrążone w ciemności, pies tu, Beatty tam, dwaj pozostali strażacy w innym miejscu,a salamandra.? Popatrzył na potężną maszynę.To również powinno zniknąć.No, pomyślał, zobaczymy, jak wielkiego doznaliśmy szwanku.Wstawaj na nogi teraz.Powoli, powoli.no.Stał i miał tylko jedną nogę.Druga była jak kawał spalonego pnia sosny, który dzwi-gał ze sobą na pokutę za jakiś nieokreślony grzech.Kiedy oparł na niej swój ciężar,prysznic srebrnych igiełek przeszył mu łydkę i wytrysnął z kolana.Płakał.Dalej! Dalej,nie możesz przecież tu zostać!W niektórych domach przy ulicy znów zaczęły zapalać się światła, może w związ-ku z tym, co dopiero minęło, albo ze względu na nienormalną ciszę zalegającą po wal-ce  tego Montag nie wiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl