[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O wschodzie słońca dostrzegliśmy czarną plamkę od strony zachodniej, na pozór zawieszoną wysoko w pustce za iskrzącą się zasłoną ze srebrzystomodrej mgły, która chwilami jakby aa poruszała l płynęła w powiewie, co pchał nas powoli naprzód.Spokój tego czarodziejskiego poranka był taki głęboki, taki niezamącony, że zdawało się, iż każde stówo wymówione głośno na pokładzie przeniknie do samego jądra tej nieskończonej tajemnicy zrodzonej ze związku wody i nieba.Nikt nie podnosił głosu.— Zdaje się, panie kapitanie, że to na pół zatopiony, opuszczany statek — rzekł spokojnie drugi oficer schodząc z góry z lornetką w futerale przewieszonym przez ramię.Nasz kapitan skinął bez słowa na sternika, aby skierował statek ku czarnej plamce.Wkrótce rozróżniliśmy niski, strzaskany pieniek sterczący na dziobie — wszystko co zostało po straconych masztach statku.Kapitan gawędził półgłosem z pierwszym oficerem rozwodząc się nad niebezpieczeństwem takich opuszczonych szczątków i nad strachem, aby nie wejść na nie nocą, gdy wtem jeden z marynarzy na dziobie krzyknął:— Tam są ludzie na statku, panie kapitanie! Widzę ich!Głos tego człowieka był nadzwyczajny, nie słyszało się jeszcze na naszym statku takiego głosu; był to zdumiewający głos kogoś nieznajomego.Wywołał nagły zgiełk krzyków.Podwachta wybiegła na dziób statki jak jeden mąż, kucharz wypadł z kuchni.Wszyscy widzieliśmy teraz tych nieboraków.Byli przed nami I natychmiast wydało się, że nasz statek — który zasłużył sobie dobrze na opinię, iż nie ma równego w szybkości przy lekkim wietrze — utracił moc poruszania się, jakby morze stało się lepkie i przylgnęło do jego burt.Ale się jednak poruszał.Nieobjęty ogrom, towarzysz nieodłączny okrętowego życia, wybrał ten dzień, aby tchnąć na statek leciutko jak śpiące dziecię.Wrzawa wywołana przez nasze podniecenie zamarło i żywy nasz statek słynny z tego, że nie tracił sterowności ani na chwilę, póki był powiew wystarczający dla utrzymania piórka w powietrzu, sunął bez szmeru niemy i biały jak duch, ku okaleczonemu i rannemu bratu, z którym zetknął się w chwili jego śmierci wśród rozsłonecznionej mgły spokojnego dnia na morzu.Z lornetką jakby przyrośniętą do oczu kapitan rzekł drżącym głosem:— Powiewają do nas czymś tam na rufie.— Położył gwałtownie szkła na luku świetlnym i jął chodzić po pokładzie.— Koszulą czy też flagą — wykrzyknął niecierpliwie.— Nie mogę rozróżnić… Jakimś tam parszywym łachmanem! Zaczął znów chodzić po rufie tam i z powrotem spoglądając od czasu do czasu za burtę, aby się przekonać, jak prędko się posuwamy.Jego nerwowe kroki rozlegały się wyraźnie wśród ciszy panującej na statku; nasi ludzie wpatrzeni w jedną stronę ani drgnęli w swym zapamiętaniu.— Nic z tego! — wykrzyknął nagle kapitan.— Spuścić łodzie natychmiast! Łodzie na wodę!Nim skoczyłem do swojej, wziął mnie na stronę jako niedoświadczonego młodzika i rzekł ostrzegawczo:— Jak pan się znajdzie przy statku, niech pan uważa, żeby was z sobą nie zabrał.Rozumie pan?Szepnął to poufnie, aby żaden z ludzi u talii nie słyszał — a ja się zgorszyłem.„Mój Boże, jakże można w podobnych okolicznościach myśleć o niebezpieczeństwie!” — wykrzyknąłem w duchu, gardząc taką zimnokrwistą ostrożnością.Potrzeba wiele lekcji, aby urobić prawdziwego marynarza, toteż skarcono mnie natychmiast.Doświadczony dowódca, rzekłbyś, odczytał jednym badawczym spojrzeniem myśli na mojej naiwnej twarzy.— Pan wyrusza po to, żeby wyratować łudzi, a nie, żeby niepotrzebnie zatopić łódź z załogą — warknął mi surowo do ucha.A gdy odbijaliśmy, przechylił się przez nadburcie i zawołał: — Wszystko zależy od siły waszych ramion, chłopcy.Pokażcie, co umiecie!Był to wyścig co się zowie; nigdy bym nie uwierzył, że załoga zwykłej łodzi towarowca potrafi nadać tak zawziętą gwałtowność miarowemu rytmowi wioseł.To, co nasz kapitan widział wyraźnie, nimeśmy wyruszyli, stało się teraz jasne dla nas wszystkich.Wynik naszej wyprawy wisiał na włosku nad tą przepaścią wód, która nie wyda swych umarłych aż po dzień sądu ostatecznego.Był to wyścig dwóch łodzi okrętowych sprzysiężonych przeciw śmierci dla zdobycia w nagrodę życia dziewięciu ludzi — a śmierć miała duże fory w tym wyścigu.Widzieliśmy z dala, jak załoga statku praco wała przy pompach; pompowali bez ustanku na tym wraku zanurzonym już tak głęboko, że łagodna, niska fala — na której nasze łodzie wznosiły się i opadały bez szkody dla szybkości — sięgała na dziobie prawie poręczy nadburcia, skubiąc końce strzaskanego olinowania chwiejące się rozpaczliwie pod nagim bukszprytem.Nie mogliśmy zaiste wynaleźć lepszego dnia dla naszego wyścigu, nawet gdybyśmy mieli do wyboru wszystkie dni, jakie zaświtały nad samotnym zmaganiem się i samotną agonią statków, odkąd skandynawscy korsarze wyprawili się po raz pierwszy na zachód przeciw biegowi atlantyckich fał.Był to wyścig pierwszorzędny, przy finiszu nie było różnicy nawet na długość wiosła między pierwszą a drugą łodzią, a śmierć zbliżała się według wszelkiego prawdopodobieństwa jako trzeci groźny zawodnik na szczycie najbliższej gładkiej fali.Otwory ściekowe brygu bulgotały wszystkie razem łagodnie, gdy woda wznosząca się u burty cofała się sennie z lekkim szumem, jakby igrając wokół niewzruszonej skały.Nadburcie było zniesione na dziobie i rufie i widziało się nagi pokład, zanurzony głęboko jak tratwa, ogołocony na czysto z łodzi, masztów, nadbudówek — ze wszystkiego prócz pierścieni do mocowania lin i pomp.Objąłem jednym spojrzeniem ten ponury widok, w chwili gdy zbierałem siły, aby pochwycić ostatniego człowieka opuszczającego statek, kapitana, który dosłownie opadł w moje ramiona.Był to ratunek niesamowicie cichy — bez żadnego okrzyku, bez jednego wypowiedzianego słowa, bez gestów i znaków porozumiewawczych, bez świadomej wymiany spojrzeń.Aż do najostatniejszej chwili ludzie na pokładzie tkwili u pomp, z których tryskały dwa jasne strumienie wody na gole nogi rozbitków.Brunatna ich skóra przeglądała przez podarte koszule; dwie małe gromadki półnagich obszarpańców nieustannie gięły się w pas jedna przed drugą w pracy, od której grzbiety ledwie nie pękły — w górę i w dół; tak byli tym pochłonięci, że nie mieli czasu spojrzeć przez ramię na pomoc, która się do nich zbliżała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]