[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez perspektywę z łatwością policzyłem dzikich.Było ich dwudziestu jeden.Wylądo-wali wbrew swemu zwyczajowi na wschodnio-południowym wybrzeżu, tam właśnie, gdzienajczęściej łowiłem żółwie.Zdziwiło mnie to bardzo, bo nigdy w tej stronie nie bywali.Miej-sce to było płaszczyzną gęsto zarosłą, o osiemdziesiąt kroków od brzegu morskiego odległą.Zdawało mi się, że przywiezli trzech jeńców i po nic innego na wyspę nie przybyli, jak tylkodla odprawienia swej obrzydłej uczty zwycięskiej.Zbiegłem na dół i wziąwszy na przypadekbochen chleba i flaszeczkę z rumem, dałem znak mojemu wojsku do pochodu.Prawe skrzy-dło stanowił Piętaszek, lewe Amigo, ja zaś środek i rezerwę.Nakazałem Indianinowi, aby sięjak najciszej zachował.Pies, dobrze wytresowany, szedł także, stłumiwszy wycie, najeżonajego sierść i spuszczony ogon wyraznie pokazywały jego nieprzyjazne usposobienie.Przez drogę przyszły mi na myśl dawne skrupuły.Czy mam prawo uderzać na dzikich,którzy mi nic złego nie uczynili.Nie obawiałem się ich wcale, ufając w wyższość ognistejbroni, lecz zapytywałem siebie, czy godzi się ludzką krew przelewać.Piętaszek nie dzieliłmego filantropijnego zapatrywania, dziki ogień tryskał z jego oczu, pragnął się pomścić nazawziętych nieprzyjaciołach swego pokolenia.W końcu postanowiłem poprzestać na przypa-trywaniu się ludożerczej uczcie, a resztę zostawić przypadkowi.Zachować się spokojnie, je-żeli nie będzie powodu zaczepiać Karaibów albo też walczyć z nimi, gdy zajdzie potrzeba.Z największą przezornością przedarliśmy się w milczeniu na kraniec zarośli, przedzieleniod dzikich grupą drzew.Z odległości kilkudziesięciu kroków mogliśmy się doskonale przy-patrzeć gromadzie ludożerców.Kilkunastu siedziało w kucki około wielkiego ogniska i poże-rało mięso jednego z nieszczęśliwych jeńców.Drugi ze związanymi rękoma i nogami leżał97 tuż obok, oczekując, aż na niego straszna przyjdzie kolej.Wtem Piętaszek, który wdarł się nadrzewo, aby się lepiej Karaibom przyjrzeć, zsunąwszy się z niego, szepnął mi do ucha: Robinsonie, tam leży jeniec z bladą twarzą i dużą brodą, to jeden z tych siedemnastu, copomiędzy moimi osiedli.Natychmiast wdarłem się na drzewo i z przerażeniem przekonałem się, że Piętaszek praw-dę mówił.Jeniec związany był Europejczykiem.Widok ten rozbudził we mnie gniew niepo-hamowany.Dałem znak Piętaszkowi i pochwyciwszy muszkiety, podpełznęliśmy ku pagór-kowi, o kilka kroków wysuniętemu naprzód, tak że zaledwie sześćdziesiąt kroków oddzielałonas od Karaibów.Naraz dwóch ludożerców poczęło rozwiązywać więzy nieszczęśliwego, nie było czasu dostracenia.Wymierzyliśmy obaj strzelby na dzikich. Czyś gotów? Tak! Baczność! Raz! Dwa! Pal!Dwa potężne wystrzały huknęły naraz.Skoro dym opadł, spojrzałem.Mój strzał jednego powalił trupem, drugiego ranił.Pięta-szek dwóch zabił i jednemu ciężką zadał ranę.Lecz niepodobna opisać zamieszania dzikichna odgłos grzmotu strzelb, na widok ran, zadanych niewidzialną ręką.Ranni przewracali siępo ziemi, wijąc się z boleści.Zdrowi biegali jak szaleni, szukając kryjówki.W strachu i nieła-dzie snadz zapomnieli o łodziach i poczęli na wszystkie strony umykać, nie wiedząc, skąd imzagraża niebezpieczeństwo.Piętaszek spojrzał na mnie, jakby zapytując, co czynić dalej.Skinąłem.Odrzucamy wy-strzelone muszkiety i chwytamy za strzelby. Baczność, zawołałem, wymierzając.Cel! Pal!Tym razem jeden tylko legł bez życia i jeden ciężko ranny powalił się na ziemię, lecz kilkuinnych krwią oblanych wyło z boleści.Wkrótce trzech padło z osłabienia obok swych towa-rzyszy.Pozostali, straciwszy całkiem przytomność, biegali tu i ówdzie, przerazliwie krzycząc. Za mną, zawołałem.Z szablą na temblaku i odwiedzionymi pistoletami wybiegłem zza wzgórza.Piętaszek niedaje się wyprzedzić.Na ten widok czterech dzikich wskakuje do łodzi i odbija od brzegu.Piętaszek puszcza się za nimi, wpadłszy poza kolana w wodę i pali do nich z obu pistoletów.Dwóch wpada w morze, ale pozostali robią ze wszystkich sił wiosłami.Pędzę naprzód do Europejczyka, rzucam mu siekierę i pistolet i podaję łyk rumu.Już tylkonogi miał związane.Szablą przecinam łyko krępujące go, a on w tejże chwili wystrzałem po-wala dzikiego, który już maczugą miał mi zgruchotać głowę.Karaibowie bowiem, widząc, żemają z ludzmi do czynienia, opamiętali się z pierwszego przestrachu i pochwycili za broń.Odpłacając się za uratowanie życia, płatam na dwoje szablą łeb dzikiego, który jeńcowi chciałdzidą zadać cios śmiertelny.Lecz pięciu dzikich wpada na nas z wściekłością.Jeniec odpieraz trudem straszne cięcia, jakie mu zadaje olbrzymi Karaib, uzbrojony ciężką drewnianą sza-blą.Pozostali czterej, ufając sile swego towarzysza, pozostawiają mu Europejczyka, a samirzucają się na mnie.Ciężko byłbym przypłacił mą nierozwagę w za wczesnym natarciu.Ubiłem wprawdziejednego wystrzałem z pistoletu, lecz to nie odstrasza trzech przeciwników, nacierających namnie z okropnym wrzaskiem.Już myślałem, że zginę, gdy nagle Amigo rzuca się na najbliż-szego ludożercę, chwyta za gardziel i dusi.Wtem Piętaszek, ujrzawszy, w jakim jestem nie-bezpieczeństwie, porywa łuk zostawiony na brzegu i ściele trupem drugiego przeciwnika.Ostatniemu przeszywam pierś szablą.Tymczasem dziki, powaliwszy europejskiego jeńca na ziemię, już mu miał odciąć głowę,kiedy ja, uwolniony od wrogów, nadbiegłem i rozpłatałem łeb Karaibowi.Walka skończona.98 Piętaszek z siekierą w ręku uwija się między leżącymi, dobijając rannych.Zawołałem naniego: Piętaszku, daj im spokój, a siądz raczej z nabitą strzelbą do łodzi i ścigaj uciekających,bo nam tu setki swych braci naprowadzą.Indianin nie dal sobie tego dwa razy mówić.Lotemwskoczył w jedną łódz, lecz nagle zatrzymał się, wołając: Robinsonie, tu jeszcze jeden brat mój do zjedzenia.Pobiegłem ku niemu i spostrzegłem leżącego w łodzi Karaiba, ze skrępowanymi rękami inogami, twarzą ku ziemi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl