[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sam zamknął się w kabinie głównego transportera z uczonymi.Przedmuchawszy miniaturowe pomieszczenie tlenem, zaczęli jeść kanapki, popijając kawą z termosów.Nad ich głowami płonęła okrągła rura świetlna.Rohanowi miłe było jej białe światło.Znielubił już czerwonawy dzień planety.Ballmin pluł, bo piasek, który podstępnie dostał się do ustnika maski, zgrzytał mu teraz w zębach podczas jedzenia.— To mi przypomina coś.— niespodziewanie odezwał się Gralew, zakręcając termos.Jego czarne, gęste włosy błyszczały pod świetlówką.— Opowiedziałbym wam.Ale pod warunkiem, że nie weźmiecie tego zbyt serio.— Jeżeli to ci cośkolwiek przypomina, to już bardzo wiele — odparł Rohan z pełnymi ustami.— Mów, co ci to przypomina.— Bezpośrednio nic.Ale słyszałem taką historię.to właściwie rodzaj bajki.O Lyranach.— To nie jest bajka.Oni naprawdę istnieli.Jest o nich cała monografia Achramiana — zauważył Rohan.Za plecami Gralewa na pulpicie zaczęło pulsować światełko, znak, że mają bezpośrednią łączność z „Niezwyciężonym”.— Tak.Payne przypuszczał, że niektórym udało się uratować.Ale ja jestem prawie pewien, że to nieprawda.Zginęli wszyscy podczas wybuchu Nowej.— To jest szesnaście lat świetlnych stąd — powiedział Gralew.Nie znam tej książki Achramiana.Ale słyszałem, nie pamiętam nawet gdzie, historię o tym, jak próbowali się ratować.Podobno wysyłali statki na wszystkie planety innych gwiazd swojego pobliża.Znali już dość dobrze podświetlną astrogację.— I co dalej?— To właściwie wszystko.Szesnaście lat świetlnych nie jest zbyt wielką odległością.Może jakiś ich statek wylądował tutaj.?— Przypuszczasz, że oni tu są? To znaczy ich potomkowie?— Nie wiem.Po prostu skojarzyłem z nimi te ruiny.Mogli to zbudować.— Jak oni właściwie wyglądali? — spytał Rohan.— Byli człekokształtni?— Achramian sądzi, że tak — odparł Ballmin.— Ale to tylko hipoteza.Zostało po nich mniej niż po australopiteku.— To dziwne.— Wcale nie dziwne.Ich planeta była przez kilkanaście tysięcy lat pogrążona w chromosferze Nowej.Okresowo temperatura przekraczała na powierzchni dziesięć tysięcy stopni.Nawet skały denne skorupy globu przeszły kompletną metamorfozę.Po oceanach nie zostało i śladu, cały glob wyżarzył się jak kość w ogniu.Pomyślcie, jakieś sto wieków wewnątrz pożaru Nowej!— Lyranie, tutaj? Ale dlaczego mieliby się ukrywać? I gdzie?— Może już wyginęli? Zresztą nie żądajcie ode mnie zbyt wiele.Po prostu powiedziałem to, co przyszło mi na myśl.Zapadła cisza.Na pulpicie sterów zapalił się alarmowy sygnał.Rohan poderwał się, podniósł słuchawki do uszu.Tu Rohan.Co? To pan? Tak! Tak! Słucham.Dobrze, natychmiast wracamy! — Zwrócił ku tamtym pobladłą twarz.— Druga grupa znalazła „Kondora” trzysta kilometrów stąd.„KONDOR”Z daleka rakieta wyglądała jak krzywa wieża.Wrażenie to powiększało ukształtowanie otaczających ją piasków: zachodnie obwałowanie było znacznie wyższe od wschodniego, ze względu na kierunek stałych wiatrów.Kilka ciągników w pobliżu było zasypanych prawie zupełnie, nawet i znieruchomiały miotacz energii z uniesioną pokrywą zaniosło wydmami do połowy kadłuba.Ale sama rufa ukazywała wyloty dysz, bo znajdowała się wewnątrz nie zawianej wklęsłości.Dzięki temu wystarczyło odgarnąć cienką warstwę piasku, aby dotrzeć do rozsypanych wokół pochylni przedmiotów.Ludzie „Niezwyciężonego” zatrzymali się na brzegu obwałowania.Pojazdy, które ich przywiozły, otoczyły już wielkim kręgiem cały teren i wyrzucone z emitorów pęki siłowe połączyły się w osłaniające pole.Transportery i inforoboty pozostawili kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym kolisko piachu opasywało podstawę „Kondora”, i patrzyli ze szczytu na wydmy w dół.Pochylnię statku dzieliła od gruntu pięciometrowa przestrzeń, jakby coś zatrzymało ją znienacka w ruchu, kiedy była opuszczana.Rusztowanie osobowego dźwigu stało jednak pewnie, a pusta klatka windy z otwartym wejściem zdawała się zapraszać do środka.Obok niej wystawało z piasku kilka tlenowych butelek.Aluminiowe ich ścianki lśniły, jakby porzucono je zaledwie kilka minut temu.Nieco dalej wystawał z wydmy błękitny fragment jakiegoś przedmiotu, który okazał się plastykowym pojemnikiem.Zresztą chaotycznie porozrzucanych przedmiotów było we wklęsłości u podnóża statku mnóstwo: bańki konserwowe, pełne i opróżnione, teodolity, aparaty fotograficzne, lunety, statywy i manierki — jedne całe, inne noszące ślady uszkodzeń.Zupełnie jakby je ktoś wyrzucał całymi stosami z rakiety! — pomyślał Rohan, zadzierając głowę tam, gdzie w postaci ciemnego otworu widniało wejście osobowe: jego klapa była nie domknięta.Mały zwiad lotny de Vriesa natknął się zupełnie przypadkowo na martwy statek.De Vries nie próbował dostać się do jego wnętrza, lecz od razu zawiadomił bazę.Dopiero grupa Rohana miała zbadać tajemnicę sobowtóra „Niezwyciężonego”.Technicy biegli już, prosto od swych maszyn, niosąc skrzynki narzędziowe.Zauważywszy coś wypukłego, co pokrywała cienka warstwa piasku, Rohan odrzucił ją czubkiem buta, sądząc, że to jakiś mały globus, i wciąż jeszcze nie zdając sobie sprawy, co to jest, wydźwignął ową bladożółtawą kulę z ziemi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]