[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pieczone żeberka cielęce czy coś w tym stylu.Jennifer przyglądała mu się przez chwilę.Na dnie jego wózka leżały już zioła prowansalskie, groszek, przetarta marchewka, kartofelki w mundurkach i pasztet.- Jeśli można coś zaproponować - usłyszała swoje słowa.- Może poszedłby pan dziś ze mną, pomogę panu z tym lamb en cróute.Tak czy owak, trzeba wstępnie przygotować to jagnię, zanim znajdzie się w towarzystwie ziół, wątróbek i pasztetu.Zrobię to tak, że potem w domu będzie pan musiał tylko wstawić to do piekarnika.Młody człowiek popatrzył na nią.- Zrobi to pani?- Czemu nie? Nie mam dziś po południu nic innego do roboty.To może być dla mnie urozmaicenie.- Hmm, to wspaniałe.Ale przecież nawet mnie pani nie zna.Mogę być Dusicielem z Bostonu albo kimś takim.- Jasne - odparła żywo Jennifer, popychając swój wózek.- Dusiciel z Bostonu chodzi po magazynie Ralpha zastanawiając się, jak przygotować lamb en cróute dla swych przyszłych żydowskich teściów.Młodzieniec podążył za Jennifer.- Nawet Charles Manson robił zakupy - powiedział bez tchu.Jennifer zatrzymała się i ich wózki znów się zderzyły.- Jest pan przyjacielem Charlesa Mansona, czy co? - Spytała, po części poważnie.Młodzieniec uderzył się dłonią w pierś i spytał z przerażeniem:- Ja? Nie, oczywiście, że nie!- Proszę posłuchać - powiedziała Jennifer.- Po­zbądźmy się lepiej jednego wózka.W przeciwnym razie, zanim jeszcze dojedziemy do kasy, zaliczymy naprawdę poważny wypadek drogowy.Z zakupami uporali się w dziesięć minut.Potem młodzie­niec przepchnął wózek do samochodu Jennifer, metalicznie lśniącego zielonego eldorado, ledwie sześciomiesięcznego.- Gdzie pański wóz? - Zapytała Jennifer.Młodzieniec machnął nieśmiało ręką w kierunku chropo­watego dwunastoletniego le sabre z oklapniętym zawiesze­niem.Jennifer uśmiechnęła się.- Chce pan zostawić go tutaj i wrócić moim?- Nie, nie trzeba.Pojadę za panią.Nie za blisko, nie chcę pani robić kłopotu.Naprawdę powinnam poznać pańskie imię - powie­działa.- I sądzę, że pan powinien poznać moje.Jestem Jennifer Shepheard.Uścisnęli dłonie.- Bernard Muldoon - odpowiedział młody człowiek.- Jestem studentem szkoły menedżerów Uniwersytetu San Diego.- Miło cię poznać, Bernardzie.Wyjechali spod magazynu na Hollywood Boulevard i skierowali się na zachód.Jennifer pilnowała kątem oka ledwie zipiącego wozu Bernarda, sprawdzając, czy nie zabłądzi na skręcie do La Brea.Nie mieszkała daleko: w górze kanionu, przy Paseo del Serra.Siny kłąb spalin, który zostawiał za sobą samochód Bernarda, kazał jej jechać bardzo powoli.Niemniej, po pięciu minutach par­kowali już na stromym podjeździe przed domem Jennifer, zbudowanym w stylu rancza, z pokojami na półpiętrze.Bernard pomógł jej przenieść zakupy do kuchni.Rozejrzał się, gdy Jennifer otworzyła mu drzwi.Sąsiedzi nie będą plotkować? - Spytał.Nie masz zamiaru dostarczać im powodów do plotek, mam nadzieję - uśmiechnęła się.Bernard spłonął rumieńcem.- No, nie, oczywiście, że nie.Wiem jednak, jacy bywają sąsiedzi z przedmieść.Żyją wyłącznie plotkami i cukierkami Stouffera.- Sądzisz, że i ja jestem taka? - Spytała, myśląc o pewnym popołudniu z zeszłego tygodnia, gdy rozłożywszy się z zadartymi nogami i najnowszym numerem „Lace 2”, zjadła w trakcie lektury całe pudełko cukierków.Nie po­zwalała sobie często na takie hulanki.Chciała utrzymać swą figurę.Przysięgła sobie teraz, że nigdy więcej nie będzie tego robić.Kuchnia wyłożona była brązowymi kafelkami w stylu Dnia Dziękczynienia, z glazurowymi obrazkami złocistych maków nad zlewem (czasem wyobrażała sobie, że tańczy naga między tymi właśnie makami).Był też prodiż z wyma­lowanym na nim głupawym zajączkiem, stojak z dzie­sięcioma brunatnymi jajeczkami oraz kalendarz wydany przez Currier & Ives, który podarowała gospodyni jej ukochana kuzynka wraz z nadzieją nauczenia ciotki odrobi­ny dobrego smaku.Jennifer wyłożyła zakupy na kafelkowy blat i poinstruowała Bernarda, gdzie ma, co umieścić.- Masz ochotę na kieliszek wina? - Spytała.- W lodó­wce jest trochę Chablis.Mam też piwo, jeśli wolisz.Kieliszki są w szafce, obok wagi.Tak, tam.Możesz nalać dla mnie?Spędzili w kuchni całe popołudnie, przygotowując lamb en cróute i pogadując o wszystkim i o niczym.Polityka, sztuka, telewizja, jak dobrze na swe lata trzyma się Raquel Welch, co z antykoncepcją u nieletnich dziewcząt, energia atomowa, Greenpeace, sens życia innych, sens własnego życia.Jennifer nie mogła uwierzyć swym oczom, gdy spoj­rzawszy na kopię wczesnoamerykańskiego zegara ściennego stwierdziła, że jest już dobrze po piątej.Bernard utrzymywał ją w stanie ciągłego zainteresowania swoją osobą, bawił nieustannie.„Gdyby tak.” - Lecz owo „gdyby tak” było odległe tak bardzo, jak przystało na kobietę zamężną.A przynajmniej na tyle, na ile pozwalało wychowanie Jennifer.Poza „gdyby tak” rozciągały się obszary pod­niecającej przygody i przyjemności, ale były tam również: niebezpieczeństwo i niepewność.- O której masz ten obiad? - Spytała go, pokrywając pasztet warstwą jajka.- Powinieneś włożyć to do piekar­nika najpóźniej na godzinę przed podaniem, na dwieście dwadzieścia stopni.Bernard stał z dłońmi w tylnych kieszeniach spodni i przez dłuższą chwilę spoglądał w milczeniu na jagnię.Jennifer przestała malować je zanurzonym w jajku pędzel­kiem i spytała:- Coś nie tak?- No.- Zaczął.- No, co? Coś nie tak z jagnięciem? Nie podoba ci się? Może ten pasztet jest trochę zbyt kolorowy, ale miało to być ostatecznie danie sporządzone przez mężczyznę.Nie chce­my chyba, by rodzice twojej narzeczonej pomyśleli sobie, że masz dwie lewe ręce? Wiesz, jacy są Żydzi, gdy przychodzi do podwieszenia kogoś pod dobre drzewo genealogiczne.- Nic z tych rzeczy - powiedział Bernard.- Prawda jest taka.Wiesz, muszę ci coś wyznać.- Wyznać? - Spytała.Podeszła do zlewu i umyła ręce.Rozwiązała tasiemki fartucha mówiąc: - Nic mi nie jesteś winien.Nawet prawdy.- Prawda jest taka - spojrzał na nią szczerze i natural­nie - że ja nie mam narzeczonej.- Och! - Jennifer spojrzała na jagnię.- A jeśli nie masz narzeczonej, to znaczy, że jej rodzice nie przyjdą na obiad?- Zgadza się - przyznał.- A jeśli nie przychodzą na obiad nieistniejący rodzice twojej nieistniejącej narzeczonej, to, kto przychodzi?- Miałem nadzieję, że ja, z tobą.Jennifer przypatrywała się Bernardowi z otwartymi ustami.- Miałeś nadzieję, że.Chcesz powiedzieć.nie wierzę! Poderwałeś mnie w supermarkecie i sprawiłeś, że zaprosiłam cię do domu! I jeszcze przygotowałam ci obiad! Po prostu w to nie wierzę!- Powiedziałem ci, że jesteś piękna.W tym przynaj­mniej byłem szczery.Jennifer pokręciła głową.- Naprawdę nie mogę w to uwierzyć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl