[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wizyta Daintry’ego dowodziła jednego: młody Halliday zaczął mówić.W przeciwnym razie nikt nie wysłałby Daintry’ego do Castle’a.W drzwiach ogarnął spojrzeniem ulicę.Nie zauważył obserwatora, ale naprzeciwko posterunku policji przez zasłonę deszczu wciąż przebijały światła samochodu.Auto nie wyglądało na policyjne.Policjanci – nawet ci z Wydziału Specjalnego – musieli posługiwać się wozami brytyjskimi, a to auto, choć nie był tego pewien, wyglądało na toyotę.Przypomniał sobie toyotę na drodze do Ashridge.Wytężał wzrok, by dojrzeć kolor samochodu, ale przysłaniał go deszcz.Czerń i czerwień nie dawały się odróżnić przez zasłonę mżawki, przechodzącej w deszcz ze śniegiem.Castle wszedł do domu i po raz pierwszy dopuścił do siebie cień nadziei.Zaniósł do kuchni naczynia i dokładnie je wymył.To było jak usuwanie śladów rozpaczy.Potem postawił w salonie następne dwie szklanki i podsycił tlący się w nim płomyk nadziei.Płomyk był nikły i niełatwo było go rozpalić, ale Castle powiedział sobie, że samochód to z pewnością toyota.Nie dopuszczał do siebie myśli, ile samochodów tej marki było w okolicy – cierpliwie czekał na dzwonek u drzwi.Zastanawiał się, kto stanie przed progiem, tam, gdzie niedawno stał Daintry.Był pewien, że nie będzie to Borys ani młody Halliday, którego niechętnie wypuszczono za kaucją, i którego zresztą w tej chwili absorbowali raczej ludzie z Wydziału Specjalnego.Wrócił do kuchni i dał Bullerowi talerz biszkoptów – zdawał sobie sprawę, że może nieprędko będzie mógł go znów nakarmić.Kuchenny zegar tykał głośno, co sprawiało, że czas zdawał się płynąć wolniej.Jeśli w toyocie siedział przyjaciel, niespecjalnie mu się śpieszyło.4Pułkownik Daintry wjechał na dziedziniec pubu King’s Arms.Stał tam tylko jeden samochód.Daintry jeszcze przez chwilę siedział za kierownicą zastanawiając się, czy zadzwonić teraz i co powiedzieć.Podczas lunchu w Reformie z C i Percivalem wstrząsał nim tłumiony gniew.Chwilami chciał odsunąć talerz z wędzonym pstrągiem i powiedzieć: „Rezygnuję.Nie chcę mieć więcej do czynienia z waszą cholerną firmą” Był śmiertelnie zmęczony koniecznością zachowywania tajemnicy i tuszowaniem błędów, do których nikt się nie przyznawał.Jakiś mężczyzna wyszedł z położonej na zewnątrz toalety, przeszedł przez parking gwiżdżąc jakąś nieokreśloną melodię i pod osłoną ciemności zapinając rozporek, i wszedł do baru.Ich tajemnice zniszczyły moje małżeństwo, pomyślał Daintry.Na wojnie sprawa była prosta, o wiele prostsza niż ta, z którą musiał się zmierzyć jego ojciec.Kajzer nie był Hitlerem, ale podczas zimnej wojny, którą teraz prowadzili, można było się spierać, co jest dobre, a co złe, tak jak w czasie wojny z kajzerem.W całej sprawie nie było nic na tyle jasnego, by usprawiedliwić morderstwo przez pomyłkę.Daintry znów znalazł się w posępnym domu swojego dzieciństwa, przeszedł przez sień i wszedł do pokoju, w którym stali jego rodzice.„Bóg wie lepiej”, powiedział ojciec, mając w pamięci Jutlandię i admirała Jellicoe.Matka odezwała się: „Mój drogi, w twoim wieku trudno znaleźć sobie pracę”.Daintry wyłączył światła.Gdy wchodził do baru, padały ciężkie krople deszczu.Moja żona ma dość pieniędzy, pomyślał, córka jest zamężna.jakoś wyżyję z emerytury.Tego zimnego, wilgotnego wieczoru przy barze siedział tylko jeden człowiek i pił gorzkie piwo.– Witam pana – rzekł, jakby dobrze się znali.– Dobry wieczór – odparł Daintry.– Podwójną whisky.– Nie taki znów dobry – odezwał się z boku nieznajomy, gdy barman odwrócił się, by nalać trunku.– Co takiego?– Miałem na myśli wieczór, sir.Choć w listopadzie taka pogoda nie powinna zaskakiwać.– Mogę skorzystać z telefonu? – zapytał Daintry barmana.Zapytany niezadowolonym gestem popchnął szklankę w kierunku Daintry’ego i kiwnął głową w kierunku budki telefonicznej.Był zdecydowanie małomówny: jego zadaniem było słuchać, co mówią klienci i nie odzywać się częściej, niż wymagała konieczność.Z niewątpliwą przyjemnością wygłaszał tylko codzienne: „Panowie, już czas”.Daintry wykręcił numer doktora Percivala.Był zajęty.Słuchając sygnału próbował powtórzyć słowa, które chciał wypowiedzieć do słuchawki: „Widziałem się z Castle’em.Jest w domu, sam.Pokłócił się z żoną.Nie mam nic więcej do powiedzenia.” I rzuciłby słuchawkę na widełki, tak, jak zrobił to teraz.Wrócił do baru, swojej whisky i nieznajomego, który nadal próbował nawiązać rozmowę.– Aha – rzucił akurat barman.– Aha – powtórzył i dodał: – Tak jest.Nieznajomy odwrócił się i zagadał do Daintry’ego:– Dzisiaj to nawet prostej arytmetyki nie potrafią nauczyć.Zapytałem mojego siostrzeńca, ma dziewięć lat, ile jest cztery razy siedem i myśli pan, że mi powiedział?Daintry pił whisky ze wzrokiem utkwionym w budce telefonicznej, wciąż usiłując się zdecydować, jakich użyć słów.– Widzę, że pan się ze mną zgadza – ciągnął nieznajomy.– A pan? – zwrócił się do barmana.– Interes by panu zszedł na psy, gdyby pan nie wiedział, ile jest cztery razy siedem, nieprawdaż?– Aha – mruknął barman, ścierając rozlane piwo z kontuaru.– A jeśli chodzi o pana, sir, łatwo mogę zgadnąć, czym się pan zajmuje.I proszę nie pytać, jak.Mam takie przeczucie.To chyba dzięki studiowaniu twarzy i natury ludzkiej.Dlatego zacząłem mówić o arytmetyce, kiedy pan dzwonił.Ten dżentelmen będzie miał na ten temat wyrobione zdanie, powiedziałem panu Barkerowi, czyż nie tak było?– Aha – przyświadczył pan Barker.– No to jeszcze kufelek, jeśli łaska.Pan Barker napełnił mu kufel.– Przyjaciele proszą czasem, żebym dał im pokaz.Niekiedy nawet robią zakłady.Mówię o kimś w metrze, że jest dyrektorem szkoły, a o kimś innym, że chemikiem, a potem grzecznie pytam.Nie obrażają się, kiedy im wyjaśnić.W dziewięciu przypadkach na dziesięć mam rację.Pan Barker świadkiem, nieprawdaż?– Aha.– A jeśli chodzi o pana, sir, jeśli pan mi pozwoli zabawić pana Barkera w ten zimny, wilgotny wieczór, pan jest w służbie rządowej, mam rację, sir?– Owszem – odparł Daintry.Dokończył whisky i odstawił szklankę.Należało ponownie zadzwonić.– Ciepło, ciepło.– Oczy nieznajomego, jak paciorki, utkwione były w Daintrym.– To jakaś tajna posada.Pan wie o pewnych rzeczach znacznie więcej niż my.– Muszę zadzwonić – przerwał Daintry.– Jeszcze tylko chwilka, sir.Chciałem pokazać naszemu panu Barkerowi.– Nieznajomy starł chusteczką z ust odrobinę piwnej piany i zbliżył twarz do twarzy Daintry’ego.– Pan się zajmuje liczbami – stwierdził.– Pan pracuje w Urzędzie Skarbowym.Daintry zbliżył się do budki telefonicznej.– Widzi pan – rzucił nieznajomy – jaki drażliwy gość.Oni nie lubią być rozpoznawani.Pewnie jakiś inspektor.Tym razem linia nie była zajęta i po chwili Daintry usłyszał głos Percivala, łagodny i dodający otuchy, jakby tamten mówił do chorego, czego z pewnością od dawna nie robił:– Tu doktor Percival.Kto mówi?– Daintry.– Dobry wieczór, drogi kolego.Jakie wieści? Gdzie pan jest?– W Berkhamsted.Widziałem się z Castle’em.– Tak? I jakie pan odniósł wrażenie?Gniew odebrał mu słowa, które zamierzał wypowiedzieć, i porwał na strzępy, jak list, który się drze, zamiast wysłać.– Odniosłem wrażenie, że zamordowaliście niewłaściwego człowieka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]