[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trudno było po wyglądzie podejrzewać Santosa, że to on właśnie urządził ten pokój.Był to chłopak niski i gruby, któremu zawsze koszula wyłaziła z dżinsów.Jego twarz, płaska jak naleśnik i pozbawiona wyrazu, przypominała Gilowi maskę Majów.Czarne włosy uczesane były z przodu w typową dla roku 1950 grzywę, z tyłu przechodząc w coś jakby kaczy kuper.Gdy mówił, zaznaczał każdy przecinek splunięciem.Natomiast jego pokój wyglądał jak klasztorna cela.Był wymalowany na biało i chłodny.Łóżko, zasłane gładko jednobarwnym, jasnoniebieskim okryciem, szafa z jasnego dębu z mosiężnymi zawiasami i półka z pół tuzinem książek, wyłącznie po hiszpańsku i wyłącznie o mistycyzmie.Na ścianie między dwoma zasłoniętymi oknami wisiał ol­brzymi, pozłacany i polakierowany krucyfiks, wysadzany rubinowymi kawałkami szkła i odłamkami lustra.Wiszący na nim Chrystus przypominał pomalowaną na różowo lalkę, a wyraz cierpienia na Jego twarzy wydawał się niemal absurdalny.- No i jakież to zmartwienie przywiodło cię do mnie? - spytał Santos, zdzierając przepocone buty i siadając ze skrzyżowanymi nogami na łóżku.Pociągnął za kółko wień­czące puszkę i przyssał się do otworu, zanim piwo zdążyło wykipieć.- Czym by się tu niepokoić? Może po prostu mam ochotę na pogaduchę z moim starym kumplem Santosem?- Za każdym razem, gdy tu przychodzisz, coraz bar­dziej upodabniasz się słownictwem do kowboja z kiepskiego filmu.O co chodzi? Zapomniałeś już o tym czasie, który spędziliśmy razem, butelki wina, które wypiliśmy, i wszyst­kie te rzeczy, o których rozmawialiśmy?Gil zaprzeczył ruchem głowy.Nie otworzył jeszcze swoje­go piwa.Przyciskał lodowato zimną puszkę do piersi.- Właśnie przez te rzeczy, o których rozmawialiśmy, dzisiaj przyszedłem.- Konkretnie, przez które?- Magia.Wiesz, ludzie, którzy uprawiają magię.Sza­mani, uzdrowiciele i tym podobni.Ludzie, którzy potrafią uczynić się niewidzialnymi i tacy, którzy wiedzą wszystko o tobie, chociaż nigdy przedtem cię nie spotkali.- Czyżby? - Santos wyglądał, jakby nie zrobiło to na nim wrażenia, lecz Gil potrafił zauważyć jego zainteresowanie.Powiedział po prostu:- Dziś rano biegałem po plaży.Znalazłem zwłoki.No, ja, taka dziewczyna i gość o wyglądzie profesora, znaleźliśmy je razem.To była dziewczyna, naga dziewczyna, leżała na piasku, daleko od wody.Ważąc słowa, trochę upiększając historię, opowiedział Santosowi wszystko o zwłokach dziewczyny, o węgorzach i o tym, co spotkało policjanta.Potem opowiedział o Paulette Springer, szczególnie zaznaczając to, że zdawała się wszystko o nim wiedzieć.- I wiesz co? - zakończył.- Myślałem o tym jadąc tutaj.Ona jest dokładnie w moim typie.Możesz w to uwierzyć? Im więcej o niej myślę, tym wyraźniej to widzę.To dziewczyna z moich marzeń, urzeczywistnienie moich fan­tazji.Kocham jej twarz, kocham jej ciało i to, jak się ubiera.Kocham jej sposób mówienia i sposób, w jaki się śmieje.Jezu, gdyby okazało się, że ta dziewczyna naprawdę mnie polubiła, ożeniłbym się z nią jutro, nawet dziś wieczorem.Santos słuchał uważnie.Potem sięgnął do kieszeni i wy­dobył klucz.Otworzył szafkę i z jednej z półek na samej górze wyciągnął pudełko z polakierowanej w szkocką kratę blachy.Kiedyś zawierało ono autentyczne szkockie fal­banki.Santos otworzył je i przejrzał zawartość.Około pół uncji marihuany, paczka bibułek i trochę machorki.- Powinniśmy zapalić - stwierdził.- Wtedy dojdzie­my może, o co tu chodzi.- Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.- Inaczej nie będę ci w stanie pomóc - Santos trak­tował sprawę trzeźwo.Gil spojrzał na krucyfiks.- Okay.Nie mam jednak zamiaru paść potem jak kłoda.Chcę wrócić i spotkać się wieczorem z tą dziewczyną.- Wrócisz - zapewnił go Santos.Gil przyglądał się w milczeniu, jak Santos zwija skręta, potem zamyka pudełko i sięga do kieszeni koszuli po zapałki.Zapalił bez pośpiechu i wydmuchnął dym na pokój.- Dobra trawka.Mam ją od Benesa.Pamiętasz Benesa, tego, który czasem zaglądał do college'u?- Jasne! - Gil odczekał, aż Santos zaciągnie się głębo­ko i ostro marihuaną.Wreszcie dodał: - Musi ci bardzo brakować college'u.Santos wzruszył ramionami, przepuszczając między war­gami nieco dymu.- To najmniejsze z moich zmartwień.Spójrz, co mam tutaj.Traktor, który nie chce chodzić, matkę, która wiecz­nie narzeka, winnice, upał, kurz i te cholerne kurczaki.Podał skręta.Gil zawahał się, w końcu przyjął go, wciągając wonny dym głęboko w płuca.Zaniknął oczy, czekając.Po chwili pozwoliłby dym wolno z niego uleciał.Zaciągnął się raz jeszcze i oddał skręta Santosowi.W miarę jak palili, zdawało się Gilowi, że pokój otwie­ra się, rozciąga coraz dalej.Nie zorientował się nawet, kiedy mała, ceglana komórka upodobniła się do obszernej katedry, pustej i pełnej ech.Widział Santosa, lecz zdawał się on być bardzo daleko, dziwnie mały, zupełnie jak na wpół rozwinięty embrion w kraciastej koszuli i z kogutem na głowie.Santos odezwał się powoli i głośno:- Musisz powtórzyć mi, co ona ci powiedziała.do­kładnie to, co powiedziała.Gil spróbował pomyśleć o Paulette.Przez chwilę nie był w stanie złożyć w myślach żadnego jej obrazu, zmusił się jednak, by przypomnieć sobie dokładnie pierwszy moment, kiedy ujrzał ją stojącą pod słońce, które zalewało promie­niami ulicę przed drzwiami Mini-Marketu.Niewyraźnym głosem odezwał się do Santosa:- Powiedziała.Gil Miller.Wymówiła moje imię.- Co powiedziała potem?- Powiedziała.przepraszam, że cię zaskakuję.powie­działa: wypiłam filiżankę kawy i kupiłam książkę.Podała mi tytuł książki.Sądziła chyba, że powinienem wiedzieć, co on znaczy, tak jakby była to sekretna wiadomość lub coś takiego.- Jaki był tytuł tej książki? - spytał Santos.Jego głos brzmiał metalicznie, jakby dochodził z wielkiej odległości.- To było w obcym języku.Nie zrozumiałem tego.Nie pamiętam teraz.Dzień.czegoś.- Przypomnij sobie.To może być istotne - nalegał Santos.Gil zamknął oczy, próbując odtworzyć tytuł książki.Dzień czegoś.Dzień czegoś.Dzień po dniu.Dzień po nocy.Dzień tryfidów.Usłyszał głos, odmienny od głosu Santosa i otworzył oczy.Zdumiało go, że podłoga pokoju stała się jaskrawo-niebieska, z zawirowaniami białych smug, które wyglądały jak chmury tworzące się wysoko na niebie.W jednej chwili siedział nieruchomo, w następnej poruszał się ponad pod­łogą z szybkością sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu mil na godzinę, chmury zaś przemykały pod nim.Głos powtarzał: Nie pamiętasz niczego.Nie pamiętasz niczego.Tempo jego podróży wzmogło się, chociaż przez cały czas siedział ze skrzyżowanymi nogami.Szybkość doszła do maksimum.Nagle przeciwległa ścia­na pokoju Santosa nadpłynęła ku niemu, z szybkością rakiety, uderzając go prosto w twarz.Świadom był spada­nia, chylenia się na bok.Gdy rozejrzał się wkoło, spostrzegł, że leży na kafelkach i wszystko dokoła spryskane jest jego krwią.Santos klęczał obok, spoglądając na niego z lękiem.- Hej, nie umarłeś? - Wyglądało, że haj już mu przeszedł.Gil dotknął swego nosa i czoła.Palce zabarwiły się krwią, w głowie mu łomotało.- Co się stało? - wychrypiał.- Co się stało? Sam chciałbym wiedzieć.Siedzieliśmy, rozmawiając, i nagle, w jednej sekundzie rzuciłeś się jak jakiś pieprzony wahadłowiec na orbitę i rąbnąłeś twarzą w ścianę.- Słyszałeś cokolwiek? - spytał Gil, chwytając skraj łóżka i siadając.- Czy coś słyszałem? Co na przykład?- Coś jak głos, obcy głos.Nie twój ani mój.- Tego akurat nie słyszałem.Ale to, co udało mi się wychwycić, wystarczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl