[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czy jest cokolwiek, co mógłby pan zrobić, aby je uratować, doktorze?- Ten z tamtej strony też nie żyje.Temu tutaj pozostało może pięć mimut.Jedyne, co mogę zrobić, to skręcić mu kark, żeby skrócić jego męki.- Jezus.- Taak.Jezus.Co za gówniany interes.Wystarczył moment, jeden szybki trzask.Lawler znie­ruchomiał na chwilę z ramionami pochylonymi do przodu i westchnął z ulgą, gdy nurek zmarł.Następnie wyszedł ze zbiornika, otrząsnął się i owinął wokół pasa zawój z wodnej sałaty.To, czego teraz potrzebował, i to bardzo, to porządny łyk nalewki z uśmierzychy; różowych kropli, które przyno­siły mu pewien rodzaj ukojenia.I kąpieli po tak długim przebywaniu w zbiorniku razem z umierającymi zwierzęta­mi.Jednak już wykorzystał swój przydział kąpielowy na ten tydzień.Będzie musiał zadowolić się pływaniem, trochę później w ciągu dnia.Chociaż, jak podejrzewał, to nie wy­starczy, aby znów poczuć się czystym po tym, co widział tutaj dzisiejszego ranka.Spojrzał ostro na Delegarda.- To nie są pierwsze nurki, którym to zrobiłeś, pra­wda?Krępy mężczyzna nie spojrzał mu w oczy.- Nie.- Nie masz rozumu? Wiem, że nie ma pan sumienia, ale mógłby pan mieć zdrowy rozsądek.Co się stało z po­zostałymi?- Zmarły.- Tak sądzę.Co pan zrobił z ciałami?- Przerobiłem je na karmę.- Cudownie.Ile?- To było jakiś czas temu.Cztery, pięć - nie jestem pewien.- To prawdopodobnie znaczy, że dziesięć.Czy Skrzelowcy dowiedzieli się o tym?“Tak” Delagarda było najcichszym dźwiękiem, jaki czło­wiek mógł z siebie wydać.- Tak - przedrzeźnił go Lawler.- Oczywiście do­wiedzieli się.Skrzelowcy zawsze wiedzą, gdy źle obcho­dzimy się z miejscową fauną.I cóż powiedzieli, gdy dowie­dzieli się o tym?- Ostrzegli mnie - powiedział trochę głośniej, mar­kotnym głosem niegrzecznego ucznia.Oto nadchodzi, pomyślał Lawler, nareszcie dochodzimy do sedna.- Ostrzegli, że co? - zapytał.- Abym nigdy więcej nie używał nurków w moich operacjach.- Jednak, jak widać, nie posłuchał pan ostrzeżenia.Dlaczego do diabła, znowu pan to zrobił?- Zmieniliśmy metodę.Nie sądziliśmy, że stanie się im jakakolwiek krzywda.- Część energii wróciła do gło­su Delagarda.- Niech pan posłucha, Lawler, czy pan wie, jak cenne mogły być te samorodki minerałów? Mogły one zrewolucjonizować całą naszą egzystencję na tej pieprzonej planecie! Skąd miałem wiedzieć, że nurki wpłyną do tej cholernej sieci? Jak mogłem przewidzieć, że pozostaną w niej po tym, jak zasygnalizowaliśmy, że ją wyciągamy?- One nie pozostały w sieci.Musiały się w niej zaplą­tać.Inteligentne zwierzęta nurkujące nie pozwalają sobie, tak po prostu, na pozostanie w sieci, która podnosi się szyb­ko z głębokości czterystu metrów.Delagard spojrzał wyzywająco.- Ale tak było.Niezależnie od przyczyny.Potem spokorniał i przewracając oczami poczęstował Lawlera dla odmiany spojrzeniem przeznaczonym dla cu­dotwórcy.Wciąż ma nadzieję, nawet teraz?- Nic nie można było zrobić, aby je uratować, Lawler? Zupełnie nic?- Ależ było.Mogłem zrobić wiele różnych rzeczy.Po prostu nie byłem w nastroju.- Przepraszam.To było głupie.- Delagard wyglą­dał na zbitego z tropu.Ochrypłym głosem powiedział: - Wiem, że zrobił pan wszystko, co było można.Jeśli chciałby pan, abym przysłał coś do pańskiego domu jako zapłatę, może skrzynkę brandy czy też tygodniowy zapas steków.- Brandy - powiedział Lawler.- To najlepszy po­mysł.Tak abym mógł się porządnie upić i zapomnieć o tym, co tutaj dzisiaj widziałem.- Na moment zamknął oczy.- Skrzelowcy wiedzą o tym, że ma pan tutaj trzy umiera­jące nurki przez całą noc.- Wiedzą? Skąd pan może o tym wiedzieć?- Ponieważ natknąłem się na kilku z nich spacerując nad brzegiem morza i omal nie odgryźli mi głowy.Pienili się wręcz z wściekłości.Nie widział pan, jak mnie odpędzili?Ze spopielała nagle twarzą Delagard potrząsnął przeczą­co głową.- Tak, tak właśnie było.A ja nie zrobiłem nic złego poza tym, że podszedłem może zbyt blisko do elektrowni.Jednak nigdy przedtem nie sugerowali, że jest to zabronione.Tak więc to musiało być przez te nurki.- Tak pan myśli?- Cóż innego?- W takim razie niech pan usiądzie.Musimy poroz­mawiać, doktorze.- Nie teraz.- Niech pan mnie posłucha!- Nie chcę słuchać, rozumie pan? Nie mogę sterczeć tutaj ani chwili dłużej.Mam inne rzeczy do zrobienia.Być może ludzie czekają na mnie w domu.Do diabła, nie zjadłem nawet śniadania.Delagard wyciągnął doń rękę, ale Lawler odtrącił ją.Nagle gorąca wilgoć powietrza szopy, zabarwiona teraz słodkawym odorem rozkładających się ciał, przyprawiła go o mdłości.Odczuł zawroty głowy.Nawet lekarz ma swoje granice wytrzymałości.Ominął patrzącego nań z otwartymi ustami Delagarda i wyszedł na zewnątrz.Tuż przy drzwiach zatoczył się, zamknął oczy i odetchnął głęboko, nasłuchując niezadowolonego pomruku swego pustego żołądka oraz skrzypienia mola pod stopami, dopóki mdłości nie ustały.Splunął.Ślina była gorzka i zielonkawa.Spojrzał na nią chmurnie.Jezu.Co za początek dnia.Tymczasem nadszedł brzask, w pełni swego blasku.Kie­dy Sorve znajdowała się tak blisko równika, słońce prędko pojawiało się rankiem nad horyzontem i równie nagle zni­kało za nim o zmroku.Ponadto dzisiaj niebo było niezwykle piękne.Jaskrawe, różowe smugi, przeplecione z plamami pomarańczu i turkusu, rozbryzgiwały się po sklepieniu nie­ba.Wyglądało to prawie jak sarong Delagarda, pomyślał Lawler [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl