[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tyle że to nie nam przypiszą całą zasługę.Powiedzą, że byliśmy narzędziem w ręku Boga.Może tkwi w tym zresztą ziarno prawdy.I chce pan wiedzieć, co jest w tym najśmieszniejsze? Ich znajomi będą żałować, że się tu nie pojawili.Mówiąc to posłał Percy’emu jednocześnie zgryźliwe i pogard­liwe spojrzenie.- I co z tego, jeśli nawet ich to trochę ruszyło? - zapytał Harry.- Przybyli tutaj z własnej woli, nikt ich nie ciągnął.- Nie wiedziałem, że gąbka ma być mokra - powtórzył głosem robota Percy.- Nigdy nie moczyliśmy jej podczas próby.Dean spojrzał na niego ze skrajnym obrzydzeniem.- Ile lat sikałeś na deskę od sedesu, zanim ktoś wytłumaczył ci, że trzeba ją podnieść? - zadrwił.Percy otworzył usta, żeby odpowiedzieć, kazałem mu się jednak zamknąć.To dziwne, ale posłuchał.- Percy zawalił sprawę.Oto, co się stało - poinformowa­łem Curtisa, po czym odwróciłem się do Percy’ego, żeby za­przeczył.Nie zrobił tego, być może wyczytał w moich oczach, że lepiej będzie, jeśli Anderson uwierzy, iż to, co się stało, było wynikiem głupiego błędu, a nie celowego działania.Poza tym słowa wypowiedziane tu, w tunelu, w ogóle nie miały znaczenia.Dla niego i dla wszystkich ludzi jego pokroju znaczenie ma to, co powiedzą grube szychy - ludzie, którzy pociągają za sznur­ki.Dla Percych liczy się tylko to, co napiszą o tym w gazetach.Anderson przyjrzał się niepewnym wzrokiem całej naszej piątce.Popatrzył nawet na Dela, ale ten nie miał zamiaru się odzywać.- Przypuszczam, że mogło być gorzej - mruknął.- Zgadza się - potwierdziłem.- Mógł w ogóle nie umrzeć.Curtis zamrugał oczyma: ta możliwość nie przyszła mu naj­wyraźniej do głowy.- Jutro chcę mieć na ten temat dokładny raport - powie­dział.- I żaden z was nie piśnie o tym ani słowa dyrektorowi Mooresowi, zanim sam z nim nie porozmawiam.Zrozumiano?Pokiwaliśmy raźnie głowami.Jeśli Curtis Anderson sam chciał o tym opowiedzieć dyrektorowi, nie mieliśmy nic przeciw­ko temu.- Żeby tylko żaden z tych cholernych pismaków nie napisał o tym do gazety.- Nie zrobią tego - uspokoiłem go.- Jeśli nawet spróbu­ją, wydawcy nie skierują takiego materiału do druku.To zbyt brutalne jak na rodzinne gusta.Ale oni nie spróbują, mieliśmy tu dzisiaj samych weteranów.Wiedzą o tym tak samo dobrze jak my.Anderson zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem kiwnął głową i odwrócił się do Percy’ego.Na jego normalnie sympatycznym obliczu pojawiło się obrzydzenie.- Jesteś głupim dupkiem i nie mogę na ciebie patrzeć - oznajmił i widząc osłupienie w oczach Percy’ego, pokiwał gło­wą.- Jeśli jednak powiesz któremuś ze swoich wysoko postawionych przyjaciół, co tu ode mnie usłyszałeś, wyprę się tego w żywe oczy, a ci ludzie staną za mną murem.Masz poważny problem, synu.Obrócił się na pięcie i ruszył na górę.- Curtis? - zawołałem, kiedy przeszedł cztery schodki.Obejrzał się i podniósł brwi.- Nie musisz się martwić o Percy’ego - powiedziałem.- Wkrótce przechodzi do Briar Ridge.Czekają go tam ważniejsze obowiązki.Prawda, Percy?- Wyjeżdża, kiedy tylko nadejdzie zgoda na jego przeniesie­nie - dodał Brutal.- A dopóki nie nadejdzie, każdego wieczoru będzie brał zwolnienie lekarskie - wtrącił Dean.To oburzyło Percy’ego, który nie pracował w więzieniu wystarczająco długo, żeby móc wziąć płatne zwolnienie.- Nawet o tym nie myśl - mruknął, piorunując wzrokiem Deana.6Mniej więcej o pierwszej piętnaście wróciliśmy na blok (z wyjątkiem Percy’ego, któremu kazałem posprzątać szopę i który bardzo się z tego powodu dąsał).Miałem napisać raport i po­stanowiłem zrobić to przy biurku oficera dyżurnego; gdybym zasiadł w bardziej wygodnym fotelu w gabinecie, pewnie zaraz bym zasnął.Może się to wydać dziwne, zważywszy na to, że wszystko wydarzyło się zaledwie przed godziną, ale czułem się tak, jakbym od jedenastej wieczór przeżył trzy życia, wszystkie bez zmrużenia oka.John Coffey stał w drzwiach swojej celi i łzy płynęły ciurkiem z jego dziwnych nieobecnych oczu - niczym krew, która sączy się z nie zagojonych, lecz jednocześnie bezbolesnych ran.Wharton siedział na pryczy, kołysząc się i śpiewając nie całkiem nonsensowną piosenkę, którą najwyraźniej sam ułożył.Z tego, co pamiętam, brzmiała mniej więcej tak:Barbecue! Upiecz mu!Różowe cuchnące fiu-fiu-fiu!To nie Billy ani z Filadelfii Philly,to nie był Jackie ani Roy!To był mały konus, kawał muła,o nazwisku Delacroix!- Cicho, palancie - rzuciłem w jego stronę.Wharton uśmiechnął się, odsłaniając sterczące w dziąsłach zepsute zęby.Sam jeszcze nie umierał; był radosny jak skow­ronek i nogi rwały mu się do tańca.- Wejdź tu do środka i mnie ucisz - zaproponował wesoło, po czym zaintonował drugą zwrotkę Barbecue, umieszczając w niej nie do końca przypadkowe słowa.Coś tam miał pod sufitem, nie da się zaprzeczyć.Rodzaj surowej i zboczonej inteligencji, na swój sposób jednak całkiem wybitnej.Podszedłem do Johna Coffeya, który otarł łzy obiema dłońmi.Miał zaczerwienione i spuchnięte oczy i sprawiał wrażenie skrajnie zmęczonego.Nie miałem pojęcia, czym mógł się zmęczyć człowiek, który chodził przez dwie godziny dziennie po spacerniaku, a poza tym siedział albo leżał w swojej celi, ale nie wątpiłem w to, co widzę.- Biedny Del - powiedział niskim ochrypłym głosem.- Biedny stary Del.- Tak - odparłem.- Biedny stary Del [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl