[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nikomu nie dzieje się żadna krzywda, a dzie­ciaki poprawiają swoje umiejętności narciarskie.Rose­mary i ja jeździmy - jak zwykle - po najłagodniejszych stokach w okolicy, niemniej bawimy się pysznie.Auto­bus odstawia nas pod szkołę, gdzie zostawiliśmy samo­chód.Stąd, obciążeni pokaźnym bagażem, jedziemy nad Sekwanę.Dopiero tutaj doznajemy szoku! Gdy zakręcamy za róg kafejki, wszystkie barki, w tym i nasza, na całym berge wyglądają tak, jakby wyjęto je z wody i postawiono na wystawie.Nie wiedząc, co się stało, gnamy na nabrzeże.Rzeka przybrała o pięć met­rów, nawet helage znalazł się dobry metr pod wodą.Sekwana przekroczyła swój normalny poziom o piętna­ście stóp! Nasza barka ustawiła się niemal prostopadle do nabrzeża, ale kładka, choć stanęła dęba, ciągle się trzyma!Nie mam pojęcia, w jaki sposób dostać się na pokład.Sąsiedzi biegają jak wariaci, wyławiając, co się da, i wymyślają nam od najgorszych za to, że porzuciliśmy naszą łódź na pastwę losu! Piękna czarnozielona Sek­wana zamieniła się w żółte, rwące, szlamowate rozlewi­sko, przywodzące na myśl Amazonkę.Woda zalała na­wet leżącą naprzeciw nas wyspę; widać jedynie białe grzywy fal sunących między brzegami.Kładziemy bagaże.Rozbieram się do kalesonów, po czym zanurzam się po pierś w lodowatej, zbełtanej wodzie i usiłuję doholować pomost na miejsce.Prąd jest tak silny, że o mało nie porywa mnie ze sobą.Matt zrzuca wierzchnie ubranie i przychodzi mi z pomocą.Po dłuższej szarpaninie udaje nam się przywiązać niesforną kładkę do jednego z drzew na brzegu.Używamy liny, którą przezornie zostawiłem na czubku drzewa po jed­nym z ostatnich przewozów drewna na dachu hillmana.Dzięki Bogu, że lina się ostała, choć znajduje się teraz tuż nad huczącą wodą.Dowiadujemy się, że w razie powodzi Port Marly dostarcza wszystkim potrzebującym drewniane kozły do cięcia drewna.Sekwana nie tylko wystąpiła z brze­gów, ale też zalała większość ulic w miasteczku.Rekwirujemy dwa wielkie kozły i przywiązujemy je do drzewa, do którego przymocowaliśmy kładkę.Z ledwoś­cią udaje nam się ją posadzić i przywiązać do bali.Pomost wierzga i skacze, próbując się zerwać z uwięzi.Nie patrząc w dół, na rzekę, przeczołguję się po nim do barki.Z przedniego pokładu zdejmuję ciężką metalową drabinę, po której schodziliśmy do ładowni zbiornikow­ca, gdy wylewaliśmy ropę.Przesuwam drabinę do po­mostu, który ginie w odmętach zalewających helage; Matt umocowuje drugi jej koniec na grząskim brzegu wznoszącym się w stronę zatopionych boisk do boule.Mocujemy drabiny do jeszcze jednego drzewa.Gramolę się z powrotem na pokład i znoszę deski, które zostały po położeniu podłogi.Układam je na metalowej drabinie - mamy znów nadający się do użytku pomost, po którym możemy dostać się na barkę.Rosemary i dziewczynki zabrały część bagaży i schro­niły się w kafejce, która też ledwo wychyla się z wody.Przed wejściem mężczyźni zrzucają na kupę worki z piaskiem.Widok ten pewnie wprawiłby w zachwyt Sisleya, ale nie mnie! Wracamy z Mattem, aby przenieść nasze torby, zanim pochłonie je rzeka.Dopiero w tym momencie uświadamiam sobie, że tłum dziwnie gapi się na mnie i na Matta; ja w kalesonach, on w podkoszulku i slipkach - biegamy, z obłędem w oczach, w przej­mującym chłodzie.Telepiemy się z bagażami po pomoście jak pijani akrobaci i umieszczamy je na barce.Po całym tym ożywieniu i hałasie łódź wydaje się nagle oazą ciszy, która unosi się ponad wszystkim.W środku panuje wilgoć i chłód.Sprawdzam, czy jest prąd.Natychmiast włączam piecyki elektryczne i zapalam grzejniki butanowe.Zważywszy na nasze ubrania, a raczej na ich brak, Matt i ja powinniśmy trząść się z zimna.Ale adrenalina to cudowna substancja.Zastanawiamy się, czy całą rodziną przenocujemy dziś na barce, czy też spędzimy tę noc w hotelu.Przedtem I jednak zbiegam po naszym prymitywnym, chybotliwym pomoście i znów pogrążam się w rzece.Chcę zobaczyć, czy wytrzymał metalowy drąg, który z takim trudem umocowałem na brzegu.Stoi, ale oba słupki do regulowania wysokości kładki znalazły się pod wodą.Widzę je, choć nie ma mowy, żebym tam dosięgnął.Pędzę na rufę barki, gdzie odkrywam, że zsunął się węzeł, który zaciągnąłem na pachołku, i to spowodowa­ło tyle kłopotów.Brnę przez wodę, aby uratować z topieli wciągarkę.Matt pomaga mi najpierw zahaczyć linkę o kołowrót, potem naprężamy ją i owijamy wokół pachołka.Powoli przyciągamy barkę do brzegu.Trudno teraz uwierzyć, że w tym miejscu była kiedyś płycizna - wszelki ślad po niej zaginął.Rzeka jest tak wzburzona, że woda rozpryskuje się na pokładzie górnej barki, na której stoimy.Po doholowaniu naszego domostwa na dawne miejsce solidnie mocujemy je linami.Rosemary i dziewczynki przychodzą ocenić sytuację.Matt i ja manewrujemy aluminiową drabiną - tą, którą kupiłem, aby zbudować schody między kondygnacja­mi - aż nasadzamy ją na pomost, obok metalowej drabiny.Zakotwiczamy ją na płocie otaczającym boiska do boule, który wystaje na jakieś trzydzieści centymet­rów znad poziomu wody.Aż strach po niej przejść, taka jest stroma i krzywa.Matt wbija paliki wzdłuż kładki od strony dolnego biegu rzeki.Obaj wzmacniamy drabinę dodatkowymi deskami; przeciągamy też linę od drzwi barki do płotu boiska, żeby było się czego trzymać, kiedy idzie się po stromym pomo­ście.Nawet piratom puszczają czasem nerwy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl