[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dobrze to zapamiętałeś.Dla tego stałeś się groźny i musiałam cię wezwać.- I co dalej? - zapytałem.- Żaden sąd niczego ci nie udowodni.Jesteś bezpieczna.Nie mogę cię nawet potępić.Z pewnością wiesz, że mam na sumieniu niejedno życie.Jesteś jedynym żyjącym człowiekiem, który zna moje prawdziwe nazwisko.Niezbyt mi to odpowiada.Domyślam się twoich obaw.Nie będziesz próbowała mi nic zrobić, bo wiesz, co tobie mógłbym zrobić, gdyby ci się nie udało.- Wiem, że nie użyjesz pierścienia, jeśli nie zostaniesz sprowokowany.Dziękuję ci.Tak, obawiam się tego.- Wygląda na to, że jesteśmy w sytuacji patowej.- A może obydwoje zapomnimy?- Masz na myśli wzajemne zaufanie?- Czy to jest aż tak dziwne?- Ty masz dobry sposób, aby sprawdzić moje intencje.- Ale jedynie w tej chwili.Ludzie się zmieniają.Nie mogę przewidzieć, jak będziesz jutro na to patrzył, będąc gdzie indziej.Ty sam potrafisz to lepiej ocenić, gdyż znasz siebie o wiele lepiej niż ja.- Tak, to prawda.- Czy chcesz, abym ci pokazała, co pragnę chronić?Nie byłem pewien.Przypomniałem sobie wrażenie, jakiego doznałem na stacji.Nie potrafiłem ocenić, w jaki sposób może nade mną zapanować ani jakich mocy użyje, jeśli zgodzę się na jej propozycję.Miałem jednak zabezpieczenie w razie, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli i gdybym wyczuł inne próby wpływania na mój umysł od tych, których oczekiwałem.Mogłem natychmiast i na zawsze przerwać jej ingerencję.Wysunąłem obie ręce przed siebie, trzymając dwa palce na pierścieniu.- Zgoda - powiedziałem.I nagle zaczęło się.Było znów podobne do muzyki, lecz zaledwie podobne i jakie od niej różne.Było rozwinięciem tematu, którego nie da się przekazać, bo jego istota leży poza zasięgiem ludzkich zmysłów.Czułem, że ta część mnie, która odbierała przekaz, znajdowała się chwilowo w umyśle twórcy pieśni.Uczestniczyłem w pieśni - w bezczasowej rozmowie, która była przez niego improwizowana i rozpisana na instrumenty.Wydobywał z pamięci całe ciągi poprzednio stworzonych fraz tak wspaniale i czysto, że trudno było odróżnić je od rzeczywistości.Łączył to w nowe konstrukcje, nadawał im radosny rytm, który rozumiałem jedynie pośrednio.Wyczuwałem przyjemność i satysfakcję, które czerpał z aktu tworzenia.Przepełniała mnie rozkosz w tym tańcu myśli, racjonalnym, choć nielogicznym.Jak w każdej dziedzinie sztuki, proces tworzenia był rodzajem odpowiedzi na coś, czego nie pojmowałem, lecz nie było to naprawdę istotne.Ważne, że istniało samoistnie - samowystarczalność bytu.Być może to, co teraz przeżywałem, da mi kiedyś siłę, gdy będę słaby i opuszczony.Zapomniałem o własnym istnieniu, o ograniczonych możliwościach własnej percepcji.Płynąłem przez ocean nieciemny i niejasny, nieukształtowany, lecz nie bezkształtny, znając swą drogę, będącą nieustannym aktem tego, co nazwaliśmy „ludus” tworzenia, niszczenia i trwania według ciągle zmieniającego się wzoru.Rozproszenia i łączenia, wznoszenia się i opadania, aktem poza czasem lub zawierającym samą istotę czasu.Byłem jakby duszą czasu, nieskończonym zbiorem potencjalnych możliwości istniejących w tym momencie, otaczającym i wypełniającym wąski strumień istnienia.Radość, radość i jeszcze raz radość.Mój roztańczony umysł powoli wracał do rzeczywistości.Siedziałem, zaciskając palce na pierścieniu, a przede mną ta mała dziewczynka, która uciekła od strasznych kwiatów, ubrana w głęboką zieleń i bardzo, bardzo blada.O-cha do desu-ka? - zapytała.Itadakimasu.Nalała herbatę do filiżanki.Chciałem dotknąć jej ręki, ale tylko podniosłem filiżankę i napiłem się.Znała już moją odpowiedź.Mimo to, po chwili, przemówiła.- Gdy przyjdzie na mnie czas, kto wie, kiedy wtedy popłynę do niego.Będę z nim.Być może będę dalej istniała, choćby jako wspomnienie, w jego ponadczasowej pieśni.Już teraz czuję się jej częścią.- Ja.Uniosła rękę.Dopiliśmy herbatę w milczeniu.Nie chciałem odchodzić, ale wiedziałem, że muszę.„Tak wiele mogłem jej powiedzieć"- myślałem, płynąc „Izabellą" z powrotem do Stacji I, gdzie były moje diamenty i ludzie, z którymi mogłem rozmawiać.Zrozumiałem jednak, że często najlepsze są słowa, których się nie wypowiedziało.HANGMANByła cicha, bezwietrzna noc.Za oknem padał puszysty śnieg.Białe płatki były jedynymi świadkami tego, co już się stało i tego, co miało się stać za chwilę.Przed momentem grzmiał ogień z broni maszynowej, a teraz gdy ustał, cisza wydawała się jeszcze głębsza.W głównym pomieszczeniu małego budynku jedynymi dźwiękami były teraz syki i trzaski drewna płonącego w palenisku.Siedziałem na krześle, odwrócony bokiem do stołu, by móc obserwować drzwi.Skrzynka z narzędziami stała na podłodze z lewej strony.Na stole leżał odwrócony do góry dnem hełm, koślawy, z metalu, kwarcu, porcelany i szkła.Czekałem na pstryknięcie mikroprzełącznika, po którym rozlegnie się brzęczenie, a następnie zacznie mrugać lampka, umieszczona na przedniej części hełmu.Wiedziałem, że gdy to nastąpi, prawdopodobnie będę musiał umrzeć.Larry i Bert wyszli uzbrojeni; jeden w miotacz płomieni a drugi w coś, co przypominało sztucer na słonie.Bert zabrał jeszcze dwa granaty.Po ich wyjściu wyjąłem z kieszeni czarną, wilgotną kulę.Rozwinąłem ją, otrzymując jakby rękawicę bez szwów oblepioną podobną do kitu substancją.Następnie nałożyłem ją ostrożnie na lewą rękę i usiadłem, opierając łokieć na poręczy krzesła.Na stole oprócz hełmu leżał mały pistolet laserowy, w którym jednak nie pokładałem zbyt dużo nadziei.Gdybym uderzył teraz w jakąkolwiek metalową powierzchnię, substancja znajdująca się na rękawicy odkleiłaby się i przywarła do metalu.W dwie sekundy później eksplodowałaby.Nazywano to „wybuchową rękawicą", a posiadanie jej było zabronione niemal na całym świecie.Uznawana była za narzędzie włamywaczy i rozpruwaczy sejfów.Ten wytwór technologii molekularnej był według mnie godny podziwu.Jedynie sposób przenoszenia go nie był dostatecznie dopracowany.Obok hełmu i pistoletu leżał radiotelefon, za pomocą którego miałem ostrzec Berta i Larry'ego, gdybym usłyszał trzask mikroprzełącznika i brzęczenie oraz dostrzegł mrugające gwałtownie światełko.Będzie to wtedy oznaczało, że Tom i Clay, którzy stracili z nimi kontakt w chwili rozpoczęcia się strzelaniny, nie powstrzymali przeciwnika i bezwątpienia leżą martwi na swoich stanowiskach dwa kilometry od nich.Będzie to też prawdopodobnie znaczyło, że przyszła kolej na Larry'ego i Berta.Wywołałem ich natychmiast, gdy usłyszałem trzask przełącznika.Chwyciłem hełm i zerwałem się na równe nogi.W tym samym momencie ujrzałem, że światełko zaczyna migotać.Było już jednak za późno.Na pocztówce wysłanej do Dona w zeszłym roku czwartym w kolejności był bar „Beer Stube" w Baltimore, stan Maryland.Tradycyjnie w ostatni wieczór września siedziałem tam, zaszyty w kącie na wprost altanki, której drzwi wychodziły na aleję.Po przeciwnej stronie ciemnego pomieszczenia grała na starym pianinie, niemiłosiernie przyspieszając, jakaś kobieta, ubrana na czarno.Z prawej strony sapało i dymiło palenisko, nad którym górowała figura ozdobiona rogami.Popijałem piwo i przysłuchiwałem się grze na pianinie.Tym razem żywiłem nadzieję, że Don się nie zjawi.Miałem dość pieniędzy, aby spokojnie przeżyć kilka miesięcy i nie bardzo chciało mi się pracować.Lato spędziłem na północy, a teraz mój statek stał zakotwiczony w Chasapeake.Zamierzałem płynąć na południe, w stronę Karaibów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]