[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem na kolejnych klatkach dostrzegał raptem kilku ludzi.Wczoraj było ich całe mrowie.Fakt, że mogli być z tego drugiego konwoju, który najwyraźniej uż odjechał.O, w mordę! -omal nie złapał się za głowę.Już wie­dział, że dał się załatwić jak szczeniak, najprostszym, najbardziej prymitywnym chwytem, jaki można sobie wy­obrazić.Odruchowo wydawał komputerowi kolejne pole­cenia, każąc ściągnąć dane z pamięci Centrali, przeszu­kać drogę i znaleźć samochody zaparkowane wczoraj obok krasnodarskiego konwoju.Był pewien, że będą wcale nie na wschód od Kijowa, jak by wynikało z ich wcześniejsze­go ruchu.Że zawróciły na Lwów.Nie przerywając procedury poszukiwania, wywołał Stu­paka.- Wykiwali mnie - przyznał się otwarcie.– Zmienili amochody, muszą już być w drodze.- Ogłoś alarm - zakomenderował tylko krótko major.Jeden ruch ręki i wszyscy na polanie zostali poderwani przeraźliwym elektronicznym wyciem, dobywającym się ze słuchawek, osobistych komunikatorów, busterów i głoś­ników w szoferkach samochodów.Pawlik wiedział, że za chwilę zrobi się dookoła rojno jak w ulu, że wszyscy już podrywają się do biegu, każdy najkrótszą drogą na swoje stanowisko, że zaraz zaskoczą silniki i nim miną dwie minuty, kolumna ruszy na złamanie karku polną ścieżką w dół, w stronę Czarciego Wirażu.Za plecami Pawlika załomotała podłoga wozu, kiedy któryś z jego kolegów zeskoczył ciężko wprost z górnego włazu.Dopinając się w pośpiechu, nie odrywał wzroku od ekranu, na którym wciąż pulsowała zielona ramka: „Decoding.please wait".I tak wiedział, co zobaczy, ciekawi­ło go tylko, czy parszywce zdążyli już dojechać do Czar­ciego Wirażu, a jeśli nie, to jak daleko od niego teraz byli.·Kiedy Perhat dostrzegł czerwoną plamkę na burcie wo­zu Wielkiego Piątka, nie mógł już zupełnie nic zrobić.Program dobiegał końca.Wendzyłowicz powiedział swoje, dziewczynka wyrecytowała wbite na pamięć fran­cuskie podziękowanie, z którego nie mogła zrozumieć ani słowa, a Jacqueline, stojąc na tle otwartego furgonu, wy­głaszała właśnie ostatnie w tym programie apele o włą­czenie się widzów do działalności charytatywnej.Claude, w słuchawkach połączonych z mikrofonem wy­glądający niczym kontroler startów na lotniskowcu, stał na dachu telewizyjnej ciężarówki przy szerokokątnej ka­merze.W chwili, gdy prompter Jacqueline pokazał ostat­ni akapit jej tekstu, uniósł wysoko rękę, a potem opuścił ją gwałtownym gestem.Silnik maszyny Wielkiego Piątka ryknął potężnym ba­sem, chwilę potem zagrały kolejne.Jeszcze kilka sekund i ogromny wóz zakołysał się, drgnął, a potem nagłym zry­wem wyprysnął z otaczającego plac kręgu, ku podjazdowi na autostradę.Piątek popisywał się przed kamerą, rusza­jąc z zaciągniętego hamulca, na nadmiernych obrotach, ale pewnie robił tak na żądanie Claude'a.Bez patrzenia na monitory, Perhat wiedział doskonale, jak to na nich wygląda.Jacqueline oddaliła się, potem ob­raz zadrżał na chwilę, gdy przenikały się pola widzenia obu kamer, aż w końcu w centrum ekranów znalazł się ruszający ostro trak Piątka.I wtedy właśnie, w momencie, gdy ciężarówka pode­rwała się do skoku, zanim zdążyła zbliżyć się do podjaz­du, Perhat dostrzegł na jej burcie krwistoczerwone świa­tełko, nie większe niż moneta.Wiedział, co to jest.Nie ro­zumiał, jak to się mogło zdarzyć, ale już wiedział, co na­stąpi za ułamek sekundy, chciał krzyknąć, poderwać ludzi do działania, choć równocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że już niczego, zupełnie niczego nie zdoła zrobić.Zdążył tylko otworzyć usta.Zanim wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, burta wozu Piątka zaklęsła się nagle i sypnęła na wszystkie strony kawałkami metalu, niczym garściami konfetti.Wydawało się, że uderzył w nią wiatr, dość potężny, by wydąć kilkumilimetrową, żeberkowaną blachę niczym płótno żagla.Trak zakołysał się, jakby zatrzymany potężną pięścią, i od­chylił na bok, tak, że przez moment jego kilkadziesiąt ton spoczywało tylko na połowie kół.Ludzie z telewizji jeszcze przez kilka sekund nie byli w stanie zrozumieć, co widzą.Wyglądało to tak, jakby w ciężarówce zalągł się wielki, ognisty robak i uwijał się błyskawicznymi jotami po wnętrzu kontenerów, po ka­binie i naczepach, przy każdym splocie zahaczając pło­mienistymi bokami o burty wozu, aż odlatywały od nich na parę metrów płonące szczątki.Silnik, potrącony ogo­nem płonącego robaka, zachłystnął się i rozpadł na ty­siące iskier.W kabinie kierowców robak posiał ziarno og­nia, które urosło w ułamku sekundy w kulę płomieni, wy­gniatając na zewnątrz szyby i wysadzając z zawiasów drzwiczki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl