[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Każdego,kto z naszej gromadki umarł, obmywaliśmy i owijaliśmy w całun i szaty wyrzucone przezfale na brzeg.Wkrótce wielu spośród nas umarło i pozostała już tylko nieliczna garstka ludzi,słabnących i cierpiących na ból brzucha od picia morskiej wody.Tak żyliśmy przez krótkiczas, aż jeden po drugim wszyscy moi towarzysze pomarli a każdego, kogo śmierć zabrała,grzebaliśmy w ziemi.Wreszcie pozostałem na tej wyspie sam, mając już bardzo niewielkiezapasy żywności.Płacząc nad sobą wyrzekałem: Czemuż nie umarłem przed moimitowarzyszami! Byliby mnie przynajmniej obmyli i pochowali! Wszelako nie ma potęgi ni siłypoza Allachem Wielkim i Mocnym. Przetrwałem tam w ten sposób jeszcze niedługi czas, apotem począłem sobie kopać na brzegu wyspy głęboki grób.Mówiłem sobie: Gdy zasłabnę ipoczuję, że śmierć się do mnie zbliża, położę się w tym grobie i umrę w nim, a wiatr zasypiemnie i przykryje piaskiem, i tak będę pochowany. I w duszy czyniłem sobie wyrzuty za swągłupotę i za to, że wywędrowałem z mojego rodzinnego miasta po to, by wybrać się znowudo obcych krajów, nie pamiętając o tym, co wycierpiałem za pierwszym, drugim, trzecim,czwartym i piątym razem.Nie było przecież ani jednej podróży, w której bym się nienacierpiał i w której nie zaznałbym strachu i niebezpieczeństw coraz to większych idotkliwszych niż te, które je poprzedzały.I przestałem już wierzyć w możliwość ratunku i ocalenia, i żałowałem, żem się w morskąpodróż wybrał i podjął ją na nowo, choć nie brak mi było pieniędzy i bogactw miałem poddostatkiem, a nawet więcej, tyle mianowicie, że do końca życia nie byłbym w stanie wydaćani przehulać nawet połowy tego.Rozmyślałem jeszcze o tym wszystkim i rzekłem wreszciesobie w duchu: Na Allacha, ten strumień ma niewątpliwie swój początek i swój koniec igdzieś przecież musi się znajdować miejsce, gdzie z powrotem w jakiejś zamieszkałej krainiewypływa on na powierzchnię.I wpadłem na pomysł, by zbudować małą tratwę, taką, abym mógł się na niej zmieścić.Wtedy spuściłbym tratwę na wodę i odpłynąłbym na niej.Może w ten sposób znalazłbymocalenie i za Allacha Najwyższego zezwoleniem uratowałbym się.Gdybym zaś nie miałznalezć ocalenia, to lepsza już będzie dla mnie śmierć w odmętach rzeki nizli oczekiwanie jejtutaj.Powzdychałem jeszcze nad sobą, a potem podniosłem się i spiesznie począłem zbieraćna wyspie drzewo aloesu saufijskiego i kumaryjskiego.Potem na brzegu morza powiązałem drzewo powrozami i linami ze statków, które się tamrozbiły, naniosłem też jednakowych desek okrętowych i ułożyłem je na kłodach.Isporządziłem tratwę według miary strumienia, tak że była węższa niż jego szerokość, poczym dobrze i mocno ją związałem.Wziąłem ze sobą sporo drogich kamieni i klejnotów,kosztowności i pereł ogromnych, których było tam jak żwiru, nabrałem także przeróżnychinnych rzeczy znajdujących się na tej wyspie i trochę surowej czystej ambry i wszystko tozłożyłem na tej tratwie.Zabrałem ze sobą wszystko, co zgromadziłem sobie na wyspie, iumieściłem to na tratwie.Wziąłem też ze sobą resztki żywności, jakie mi jeszcze pozostały, apotem spuściłem tratwę na wodę.Po obu stronach umocowałem jeszcze dwa drągi, któremiały mi służyć jako wiosła, i postąpiłem według słów poety:Odejdz stąd, gdzie cię pognębia dola twa surowa,Porzuć dom i płacz nad sobą, żeś go wybudował.Ziemię inną odnalazłeś, kiedyś z własnej uszedł.Ale gdzież odnajdziesz drugą, równą twojej, duszę.Chociaż noc cię gnębi troską, ty pozostań wesół,Bo nieszczęście każde mija i dobiega kresu.191A ten, komu śmierć pisana, w jednej jest krainie,W żadnej innej nie umiera, jeno w tamtej ginie.Nie zawierza posłańcowi żadnej ważnej sprawy;Własnym swym doradcą winien stać się człowiek prawy.I popłynąłem na mej tratwie po strumieniu rozmyślając nad tym, co się ze mną stanie.Ipłynąłem bez ustanku aż do miejsca, w którym strumień ginął pod górą Gdy wpłynąłem namej tratwie w to podziemie, ogarnęła mnie całkowita ciemność, a prąd unosił mnie wąskimkorytarzem.Boki tratwy poczęły się ocierać o brzegi strumienia, a moja głowa zawadzała osklepienie.Ale nie mogłem już stamtąd zawrócić i w duszy zacząłem się ganić za to, coznowu z sobą uczyniłem.Mówiłem: Jeśli ów korytarz, którym płynę na tratwie, stanie sięjeszcze węższy, nie starczy miejsca, aby dalej płynąć, tym bardziej więc nie będzie możnazawrócić.Bez wątpienia przyjdzie mi tutaj marną śmiercią zginąć! Zmuszony ciasnotą tegomiejsca, przylgnąłem twarzą do tratwy i tak płynąłem, nie rozróżniając dnia od nocy wśródotaczających mnie ciemności, a strach i trwoga przed śmiercią nie opuszczały mnie.I takpłynąłem tym strumieniem dalej bez przerwy, a on to rozszerzał się, to znów zwężał.Ciemność bezustanna zmęczyła mnie tak bardzo, że zasnąłem wielce strapiony i spałem, leżąctwarzą na tratwie, która płynęła ze mną bez przerwy.I nie wiedziałem, czym spał długo czy krótko, bo ocknąłem się już w świetle dnia, i gdyotworzyłem oczy, ujrzałem wokół rozległą przestrzeń.Moja tratwa była uwiązana przybrzegu jakiejś wyspy, a wokół mnie stała gromada Hindusów i Etiopów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]