[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W niepojęty sposób przenikały przez ubranie i wchłaniały się przez skórę.Jednak nie usypiały mnie.Przeciwnie, moje ciało spijało zachłannie energię płynącą z tej niesamowitej nawałnicy, stając się coraz bardziej pobudzone.Fala energii życiowej huczała coraz mocniej w moich żyłach.Na tle bieli dostrzegłem trzy szare cienie - dwa wysokie i jeden niski, wąski, jakby odbicie sylwetki dziecka.Rozpoznałem te cienie i wiedziałem, czyje są.- Zabij go.Zabij go teraz - usłyszałem głos Matholcha.- Nie.On nie może zginąć.Nie powinien - padła odpowiedź Medei.- Ależ musi! - warknął Matholch.- On jest niebezpieczny.Musi umrzeć - piskliwy, bezpłciowy głosik Edeyrn powtórzył jak echo.- Powinno się go zabić.Można go uśmiercić tylko na ołtarzu Llyra.Jest przecież napiętnowany przez niego.- On nie powinien zginąć - Medea powtórzyła z uporem.- Jeżeli uczyni się go nieszkodliwym i bezbronnym, to może żyć.- Jak to zrobić? - spytała Edeyrn.Szkarłatna czarodziejka, zamiast odpowiedzieć, zrobiła krok naprzód, wydostając się z oślepiająco błyszczącej bieli.Widmo przestało istnieć.Zniknęła dwumetrowa szarość.Przede mną stanęła Medea - czarodziejka z Kolchidy.Jej ciemne włosy spływały do kolan.Spoglądała na mnie z ukosa tajemniczym wzrokiem.Była nikczemna i powabna jak Lilith.Opuściłem dłoń na rękojeść miecza.I na tym koniec.Nie mogłem zrobić żadnego ruchu.Pędzące lotem błyskawicy świetliste drobinki krążyły coraz szybciej, wirowały naokoło i wnikały podstępnie w moje ciało.Nie byłem w stanie się poruszyć.Za Medea nachylały się jeszcze dwa widma.- Powstrzymuje go moc Llyra - wyszeptała Edeyrn.- Ale Ganelon jest potężny, Medeo.Jeżeli zrzuci pęta, będziemy zgubieni.- Do tego czasu pozostanie bezbronny - powiedziała Medea, uśmiechając się do mnie.Teraz naprawdę zdałem sobie sprawę z zagrożenia.Mogłem przecież z łatwością przekłuć delikatne gardło Medei ostrzem swego miecza i szczerze żałowałem, że tak się nie stało już dawno.Przypomniałem sobie o mocy Medei, o mutacji, która odróżniała ją od innych.Sprawiała, że nazywano ją wampirem.Przypomniałem sobie jak wyglądały jej ofiary - otumanieni strażnicy, niewolnicy z Zamku, puste ludzkie skorupy, chodzący umarli całkowicie pozbawieni duszy, a w większości także powłoki cielesnej.Medea niepostrzeżenie zarzuciła mi ręce na szyję.Jej usta zbliżyły się do moich ust.Szkarłatna czarodziejka trzymała w dłoni czarną różdżkę.Dotknęła nią mojej głowy.Skóra ścierpła mi od przechodzącego przez czaszkę łagodnego wstrząsu, który nie był wcale przykry.Tak działał.przewodnik.Kiedy zdałem sobie sprawę z absurdalności tego rodzaju oręża, targnął mną gwałtowny wybuch szaleńczego śmiechu.Nie było w tym żadnych czarów.To tylko wiedza, wysokiej klasy umiejętność, wtajemniczenie możliwe do osiągnięcia wyłącznie przez tych, którzy albo zostali specjalnie przeszkoleni, albo byli mutantami.Medea czerpała energię wcale nie za pomocą czarów.Zbyt często widywałem tę pałeczkę w użyciu, żeby wierzyć w magię.Różdżka otwierała zamknięty obieg myśli, docierając do ich energii.Podłączała się do mózgu na takiej samej zasadzie jak miedziany drut, którym można odprowadzić wytworzony prąd.Powodowała przepływ sił witalnych do Medei.Mgiełki świecących drobinek kłębiły się coraz szybciej.Krążyły naokoło, przyoblekając nas jakby w wirujący płaszcz.Z Edeyrn i Matholcha opadła szara cienistość.Ubrana w ciemną szatę, zakapturzona karlica i chudy, szczerzący zęby wilkołak stali razem i przyglądali się.Nie widziałem twarzy Edeyrn, chociaż spod kaptura wypełzał śmiertelny ziąb niczym lodowaty wiatr.Matholch wysuwał język, wodząc nim naokoło ust.Oczy błyszczały mu na znak zwycięskiej radości i podniecenia.Mną natomiast zawładnęła paraliżująca letargiczna ospałość.Kiedy usta Medei stawały się coraz bardziej rozpalone i namiętne, moje były zimne jak lód.Rozpaczliwie próbowałem zrobić jakiś ruch, chwycić za rękojeść miecza, ale nie mogłem.Teraz świecąca zasłona znów stała się bardziej przezroczysta
[ Pobierz całość w formacie PDF ]