[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sobótka, święto Kupały – to były słowiańskie uroczystości.Goci przynieśli tu germańskie obrzędy.Ale czy aż tak bardzo różniły się one od słowiańskich? Mówi się o słowiańskich gajach, świątyniach, gdzie trzymano konie dla wróżb.A przecież Tacyt[9], opisując zwyczaje Germanów, podaje, że i oni żywią w swych dąbrowach konie białe jak śnieg nie tknięte żadną pracą.Zaprzęgają je do świętego wozu, a kapłan, król lub naczelnik rodu towarzyszą im i obserwują ich rżenie i parskanie.Siebie uważają bowiem za sługi boże, konie zaś za powierników bogów.Blask naszego ogniska wznosił się wysoko, aż pod najwyższe gałęzie sosen.Pachniało palonym chrustem, jałowcem i szyszkami.W ognisku strzeliło coś z wielkim hukiem.Uderzył na nas kłąb czarnego dymu i wzleciały w górę iskry jak garść błyszczących confetti.– Duch jakiegoś Gota – nerwowo zaśmiała się Zosia.Bezwiednie spojrzeliśmy na stok wzgórza, gdzie znajdowało się cmentarzysko i wykopy kurhanów.Poza kręgiem światła naszego ogniska czarną ścianą stała noc.Nagle dobiegły nas stamtąd jakby głębokie westchnienia.Potem tąpnęło coś głucho.Zosia zachichotała.Chudy Genek zerwał się ze swego miejsca, gotów biec na cmentarzysko.Wstrzymał go Andrzej.– Zapewne obsunął się któryś z wykopów.Piasek, który wyrzuca się z dołów, jest wilgotny.W ciągu dnia wysycha, a wieczorem stygnie i obsuwa się.– A czy wiecie, że odkąd nasi robotnicy zobaczyli w kurhanach szkielety, nikt we wsi nie chce przyjść nocą do naszego obozu? – powiedział Roman.– Może będziemy opowiadać historyjki o duchach? – zaproponował Gnuśny Kazek.Nikt nie skorzystał z propozycji.Przyjemnie było tak siedzieć i milczeć, grzejąc się ciepłem ogniska i patrząc, jak w spokojnym powietrzu bezszelestnie giną złote płatki iskier.Przed niespełna dwoma tysiącami lat u brzegu tego jeziora palili swe ogniska i siedzieli przy nich, tak jak my teraz, dalecy przybysze ze Skandynawii.Radzili chyba nocą, jeśli wierzyć Tacytowi, że czasu swego nie liczyli według dni, lecz według nocy, gdyż zgodnie z ich mniemaniem noc poprzedzała dzień.Skoro uznali, że są już w pełnej liczbie, zasiadali uzbrojeni.Co przedniejsi – w kręgu kamiennym, reszta wokół kręgu.Kapłan nakazywał wszystkim milczenie.Potem zabierał głos król, z kolei przemawiali inni, każdy według swego wieku, urodzenia, sławy wojennej i wymowy.Jeśli czyjś wniosek się nie spodobał, odrzucali go szemraniem.Zgodę zaś wyrażali potrząsając frameami[10].„Najszczytniejszy to rodzaj uznania, udzielać orężnej pochwały” pisał Tacyt.O, byli bardzo surowi.Zdrajców i zbiegów wieszali na drzewach; tchórzów, gnuśników i wszeteczników topili w błocie i w bagnie, z wierzchu chrust na nich narzucając.Albowiem zbrodnie należało stawiać pod publicznym, pręgierzem, sromotę zaś ukrywać.Czy nie przydałaby się i nam podobna zasada?– Boże drogi! – krzyknęła histerycznie Agnieszka.Cmentarzysko rozbłysło raptem niebieskawymi ognikami.Szczyt wzgórza, gdzie stał krąg magiczny, zapłonął malutkimi płomykami podobnymi do przezroczystych błędnych ogników na bagnach.Rzuciliśmy się w stronę kurhanów.Biegliśmy potrącając się o siebie i potykając na wystających z ziemi korzeniach sosen.Stok wzgórza był śliski, pokryty igliwiem.Drapaliśmy się na niego, zsuwając się i padając.Nie wierzyliśmy własnym oczom.Płonął kamienny krąg.Każdy z podługowatych kamieni stał się pochodnią.Wydawał się okryty niebieskawym ogniem.Podbiegliśmy jeszcze kilkanaście kroków.I nagle wszystkie te ogniki zgasły, jakby zduszone czyjąś potężną dłonią.Na czubku jednego z głazów przez krótki moment tańczył jeszcze maleńki płomyk.Ale i on zawirował i znikł.Krąg stał się znowu ciemny i martwy.Otoczył nas mrok.– Ktoś spłatał nam figla – rzekł Andrzej.Chudy Genek miał latarkę elektryczną.Obejrzeliśmy dokładnie każdy kamień w kręgu.Ale nie potrafiliśmy powiedzieć, jakim cudem zapłonęły kamienie.– Ktoś chciał nas nastraszyć – mruknąłem.– Koniec świata! – zawołał Paweł.Siedzieliśmy przy ognisku wszyscy.Nikt z nas ani na chwilę nie odszedł od gromady.– Płomienie miały barwę niebieskawą jak palący się gaz – zastanawiał się głośno Genek.Ostatecznie właśnie on powinien się znać na tych sprawach – jest inżynierem chemikiem.– Taką samą barwę ma płomień spirytusu.Tak, to był spirytus denaturowany – zawyrokował.Zaczęliśmy pociągać nosami.Rzeczywiście, w bezwietrznym nocnym powietrzu pozostał jakby zapach denaturatu.Ale może tak nam się tylko wydawało?Dokonaliśmy wspólnie inspekcji wszystkich wykopów.Profil[11] kurhanu oznaczonego numerem czternastym pękł wzdłuż i jedna połówka zsunęła się w dół.Czy pęknięcie profilu i zapalenie się głazów miały ze sobą jakiś związek?Wróciliśmy do obozu, do ogniska, które powoli przygasało.Kilkanaście minut po dwunastej w niezbyt wesołym nastroju rozeszliśmy się do swoich namiotów.Długo w noc nie spałem.Leżąc w przytulnym wnętrzu namiotu słyszałem, jak nadszedł deszcz i począł monotonnie szemrać nad moją głową.Potem zaniepokoił mnie cichutki ruch między książkami w kącie namiotu.Zapaliłem świeczkę i oczom moim ukazała się wielka ropucha.Ze wstrętem wyrzuciłem ją na dwór.Później przypomniałem sobie, że w wierzeniach Gotów dusza opuszczająca ciało zmarłego jawiła się ludziom albo w kształcie błędnego ognika, albo też jako zwierzę, najczęściej w postaci myszy lub ropuchy.„Dziwna jakaś była ta noc Kupały – niebieskie ognie i wstrętna ropucha” – pomyślałem.– Mooowa – odpowiedziałem sobie pogardliwie.ROZDZIAŁ SIÓDMYSZCZUPAK I PATELNIA · „GRZECZNOŚĆ NIE JEST CNOTĄ MAŁĄ” · OSZUKANY · ROBINSON NA BEZLUDNEJ WYSPIE · NIMFA KALIPSO · KTO PALIŁ OGNIE? · ODYSEUSZ PIJE HERBATĘ · PRÓBA KRADZIEŻY · DZIWNY WEHIKUŁ · UPIÓRDeszcz padał aż do południa następnego dnia.Roboty na wykopach przerwano.Agnieszka, Zosia i Roman kolorowymi kredkami malowali plany kurhanów.Kazkowi udało się złapać szczupaka.W triumfie przyniósł go do naszego obozu.Franciszek tłuczkiem do ziemniaków uderzył w mosiężną patelnię i obwieścił jego zwycięstwo.Szczupak ważył półtora kilograma.Każdy z nas musiał dotknąć śliskiej skóry ryby.– Mucha nie siada, co? – chwalił się Kazek.Po czym nastąpiła skomplikowana opowieść o tym, jak borykał się z wędką holując do brzegu złowioną rybę.Potem Chudy Genek pożyczył od nas mosiężną patelnię i rozpaliwszy przy swoim namiocie turystyczny kocher począł smażyć szczupaka.Zjedli go we dwójkę, nie poczęstowawszy nawet Agnieszki.Oburzony Franciszek kazał im oddać patelnię.Chudy Genek chciał z niej wytrząsnąć resztki ryby i stuknął patelnią w pieniek drzewa tak niefortunnie, że ułamał trzonek.– Panowie, panowie! – załamał ręce pan Franciszek.– Co teraz będzie?– Nic nie będzie.Odkupimy.– Mosiężną?I Franciszek przez dobre dwie godziny nie przestawał biadolić.Woził tę patelnię chyba przez dziesięć archeologicznych sezonów, jadł z niej cały świat naukowy.Patelnia miała więc dla Franciszka wartość zabytkową.A tu dwaj „rybacy” ułamali trzonek.– Mam dosyć ryb i „rybaków” – podczas obiadu burknął Andrzej i złowieszczo popatrzył na Agnieszkę.– Wydaje mi się, że powtarzasz zdanie Tomasza – rzekła Agnieszka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]