[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– No, mały.– Spojrzałem na Drugiego, a potem powiodłem wzrokiem w stronę skalnych szczelin.– Wio na górę!Bliźniak zapatrzył się na mnie, jakbym urwał się z księżyca.Ale ja po pierwsze, zdążyłem już dokładnie przyjrzeć się skale, a po drugie, znałem umiejętności Drugiego.Skała była nierówna, poznaczona występami, wąskimi chodniczkami, pełna dziur.Na każdym metrze można było znaleźć miejsce, by oprzeć stopy lub wczepić palce.A Drugi, o czym doskonale wiedziałem, był zwinny niczym kot.Nie raz już widziałem go w akcji i miałem nadzieję, że z najlepszej strony zaprezentuje się również teraz.– A jak niby spadnę? – zapytał ponuro.– Będziemy cię niby łapać – zażartowałem i mrugnąłem do niego.Splunął sobie pod nogi i długo wcierał plwocinę w kamień.– Dostaniesz podwójny udział – skusiłem go.– I radzę ci szybciej iść.– Spojrzałem w niebo.– Bo jak zaraz lunie.Drugi westchnął ciężko i zaczął się rozbierać.W końcu został w samej koszuli, butach oraz rękawicach.Opasał się sznurem.Wolfgang patrzył na niego z podziwem, a potem powiódł wzrokiem po skale.– Da radę? – zaszeptał.– Po pionowej ścianie?Ściana nie była bynajmniej pionowa, lecz rozumiałem obawy dowódcy straży.Zwykły człowiek zapewne zwaliłby się w dół po kilku metrach.Ale bliźniacy mieli iście cyrkowe umiejętności, a Drugi zręcznością przewyższał nawet brata.Zastanawiałem się, co by było, gdybym to ja został zmuszony do wspinaczki, i uznałem, że wolałbym nie próbować.Zwłaszcza, że deszcz stawał się coraz mocniejszy, a w czasie wspinaczki nie ma nic gorszego niż wyślizgujące się spod palców kamienie.No, ale cóż: całe życie ryzykujemy.Drugi podszedł do skały i przeszedł się wzdłuż niej z uniesioną głową.Wypatrywał najlepszego miejsca, by rozpocząć wspinaczkę, i w końcu je znalazł.Zaczepił się palcami lewej dłoni o wapienny występ i podciągnął, jednocześnie wpychając prawą stopę w ledwo zauważalną szczelinę.Potem znalazł oparcie dla prawej dłoni, wygiął się, podciągnął i oto już był ponad naszymi głowami.Nie powiem, by wędrówka szła mu szybko, ale nie zamierzałem go poganiać.Drugi sam doskonale wiedział, w jakim tempie się wspinać.Czasami tkwił długą chwilę przytulony do skały i kręcił tam i nazad głową, wypatrując najlepszego miejsca.Czasami wypróbowywał, czy kamienny występ utrzyma jego ciężar.Dwa razy spod stóp poleciały mu wapienne drzazgi, a w tym samym momencie pachołek Wolfganga krzyknął ze strachu.Patrzyłem tylko z niepokojem w niebo, gdyż deszcz stawał się coraz gęstszy.Pierwszy z ponurą miną obserwował wysiłki brata.Zastanawiałem się, co zrobiłby, gdyby Drugi odpadł od ściany i złamał sobie kark.Upił się z żalu? Chciał mnie zabić w akcie bezsensownej złości oraz rozpaczy? Zostawił mnie i Kostucha, po czym zniknął gdzieś, by służyć komuś innemu? Wzruszył ramionami i uznał wypadek za dopust Boży? Szczerze wam przyznam, mili moi, że nie miałem pojęcia.Pomiędzy bliźniakami istniał jakiś rodzaj magicznej więzi (w potocznym znaczeniu tego słowa, gdyż oczywiście nie było w tym śladu mrocznej sztuki), wiele podobieństw, ale też i wiele różnic.Czasem wręcz zdawało mi się, że nie przepadają za sobą, a kiedy indziej znowu miałem pewność, iż jeden za drugiego skoczyłby w ogień.Długo trwało zanim Drugi dotarł do szczeliny.Ale dopiął swego.Zniknął na długo w skalnej rozpadlinie, lecz potem zobaczyliśmy, że wychyla głowę na zewnątrz.Cisnął w dół linę, której koniec zatrzymał się mniej więcej na wysokości mojej twarzy.– Mógł chociaż porobić supły – burknął Wolfgang.– Dajcie pokój.– Machnąłem ręką.– Tylko ja wejdę.Rozejrzę się co i jak, a potem wrócimy.Nie sądzicie chyba, że w pięciu zaatakujemy waszego młodego barona na terenie, który zna jak własną kieszeń?Ująłem mocno koniec liny i szarpnąłem nią kilkakrotnie.Potem chwyciłem sznur, zawisłem na nim całym ciężarem i rozkołysałem się.Węzeł, zrobiony przez Drugiego gdzieś tam w górze, trzymał dobrze, więc przeżegnałem się i zacząłem wspinaczkę.Nie powiem, żeby poszło mi łatwo, bo ani nie jestem ani tak lekki, ani tak zwinny jak bliźniacy.Jednak w końcu wczołgałem się w szczelinę, w której Drugi siedział sobie wygodnie oparty o wapienną ścianę i dłubał w zębach patykiem.– O, Mordimer – powiedział, a ja upadłem i dyszałem niczym wyrzucona na brzeg ryba.– Ej tam – zakrzyczał na dół bliźniak.– Przywiążcie nam pochodnie do liny!– Ciszej trochę! – Szarpnąłem go za ramię, bo jego wrzask poniósł się echem po jaskini.Siedzieliśmy w niewielkiej pieczarze, w półmroku widziałem schodzący w ciemność wąski korytarz.Nie było tam wiele miejsca, ale głęboko pochylony człowiek mógł się swobodnie zmieścić.Jednak póki co nie dojrzałem żadnych śladów ludzkiej obecności, chociaż przyglądałem się pilnie.Po chwili zresztą mogłem przypatrzeć się jeszcze dokładniej, bo skrzesaliśmy ogień i zapaliliśmy dwie pochodnie.– I co? – Drugi ruchem podbródka wskazał niski korytarz.– Niby idziemy?Strzyknąłem śliną przez zęby i zajrzałem w mrok, wysuwając pochodnię przed siebie.I tak niewiele widziałem.Wahałem się.Podróż w głąb wapiennej jaskini mogła być niebezpieczna nie tylko z uwagi na czyhających wrogów (bo o ich obecności wcale nie byłem przekonany).Nie uśmiechało mi się zostać na zawsze na dnie podziemnego labiryntu, a wiedziałem, że tu wystarczy jeden nieostrożny krok albo nawet przypadkowe oderwanie się kamienia od podłoża.Drugi zastukał niecierpliwie knykciami w ścianę.– No, albo w tą, albo w tamtą – mruknął ponaglająco.Doskonale mogłem się obejść bez jego światłej i jakże przemyślanej rady.Wzruszyłem lekko ramionami.– Zejdźmy parę kroków – zdecydowałem.– Ale ostrożniutko, bliźniak, jakbyś chodził po szkle.– A co ja niby dziecko jestem? – naburmuszył się i zagłębił się w mrok jako pierwszy.Podążyłem za nim i starałem się trzymać w miarę blisko.Bliźniak szedł co prawda jak na mój gust nieco za szybko, ale wiedziałem, że nie jest przy tym mniej ostrożny.W końcu wiele mu można było zarzucić, ale nie to, że nie szanował własnego życia.– Oho ho – powiedział.– Co tam?– Patrz.– W migoczącym świetle pochodni dostrzegłem, że wskazuje wyciągniętą ręką na skałę.Podążyłem wzrokiem za jego palcem.– Osmolone – powiedziałem.– Ano osmolone.Ktoś stał tu długą chwilę, aż płomienie zostawiły ślad na skale.– Wolfgang mówił, że jaskinie służyły dawniej zbuntowanym chłopom.Może to jeszcze ich ślady?– Czy ja wiem? – zastanowił się.– Nie, Mordimer.To świeżyzna.– Poszukajmy jeszcze czegoś – zdecydowałem.I wtedy usłyszałem chrobot [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl