[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Briksja!Otworzyła z powrotem oczy.To nie był jej zakątek spokoju i kwiatów.Leżała pod gołym niebem.Kiedy odruchowo poruszyła rękami, wyczuła, że po bokach i pod palcami ma miękką trawę, ściętą i usypaną w posłanie.Nie była sama.Po prawej stronie siedział ze skrzyżowanymi nogami lord Marbon, po lewej zaś zobaczyła nadal bladego Dweda.U jej stóp pokazała się Uta, która wyciągnęła się i ziewnęła.Briksja zmarszczyła czoło.Pamiętała, że ostatnio z całą pewnością była w zupełnie innym miejscu.Tak, w owym nakrytym kopułą gmachu w mieście na dnie jeziora.- Czy.czy to ty śpiewałeś tę pieśń? - spytała ociężale, znów zwracając spojrzenie na Marbona.- Nie.- Pokręcił głową.Kiedy spostrzegła na jego ustach uśmiech i przyjrzała się temu, co zagościło w jego oczach, złagodziło rysy, pomyślała, że teraz rozumie tę więź, która kazała Dwedowi podążać za obłąkanym panem i służyć mu - nawet do granicy śmierci.Jeśli ten człowiek ofiarował komuś swą przyjaźń, był to cenny dar.- To ty śpiewałaś, przez sen - odparł.- Albo może w rzeczywistości błądziłaś po innej krainie, pani, gdzie sny są prawdziwe, zaś nasze życie zaledwie sennym marzeniem.W twojej pieśni brzmi obietnica: “Kto podda ziemię pieczy dnia.", “Kto podda ziemię." - powtórzył cicho.- Jaką ziemię, panie? - wtrącił się Dwed.- Tę, którą niegdyś zniszczyło Przekleństwo, tę, która teraz jest znowu wolna.Popatrz, pani, jak spełnia się twoja pieśń!Zanim Briksja zdążyła się poruszyć, Marbon już był przy niej i wsunął rękę pod jej plecy.Podźwignął ją delikatnie i z troską; zapomniała, że ludzie mogą się tak do siebie odnosić.Potrzebowała mocnej podpory, gdyż czuła się bardzo słaba, jak ktoś, kto wstaje po poważnej chorobie.Wspierając się na nim, spojrzała na świat, który rozciągał się poza jego ramieniem.Uta harcowała wokół jakiejś kiełkującej rośliny.Dookoła rosnącego źdźbła, wciąż wyższego, o coraz bardziej zdecydowanej i niespotykanej barwie, kipiała bujna zieleń traw.W połowie błyszczącego, czerwono-brązowego pędu Briksja spostrzegła wybrzuszenie.Nigdy przedtem nie była świadkiem tak szybkiego wzrostu rośliny.Na jej oczach zgrubienie na łodydze popękało i rozłupało się, by wypuścić strączek, również czerwono-brązowy, może wielkości małego palca.Źdźbło, które zrodziło ten strączek, było coraz wyższe, grubsze, wydało dwa odgałęzienia i stale rosło.Wciąż dalej i dalej od tej rośliny rozprzestrzeniały się jaskrawozielone fale soczystej trawy, która zastępowała sterczące tu wcześniej mizerne kępki.Na obu odgałęzieniach pojawiły się kolejne małe strączki.To.to było drzewo.Drzewo potrzebujące lat, by pogrubieć, rozwinąć koronę, sięgnąć wysoko, rosło zaledwie parę chwil!- Co? Gdzie.? - Briksja wbiła Marbonowi palce w rękę.- To z ziarna, które wyniosłaś z An-Yak, pani.Zasialiśmy Przekleństwo Zarsthora.Ale rozwijające się z niego pędy nie są już złem.Zielona Magia, Mądra Kobieto.Pokręciła głową, muskając przy tym jego ramię.- Mówiłam ci; nie jestem Mądrą Kobietą.- Poczuła lekką obawę.Obawę przed czymś, czego naprawdę nie rozumiała.- Nie zawsze wybiera się moc - odrzekł cicho.- Ona czasami sama wybiera człowieka.Czy sądzisz, że mogłabyś zerwać kwiat Białego Serca, gdybyś nie miała w sobie przychylnej ci Zielonej Magii? Ja.ja szukałem Przekleństwa ze względu na jego moc i tamten mroczny cień pokonał mnie, ponieważ jestem ze skazanego na zagładę Rodu Zarsthora.Jego zło mogło się zakorzenić również we mnie.Ty nie szukałaś mocy, więc dano ci ją hojnie, gdy byłaś w potrzebie.Czyż nie w twoich rękach właśnie Przekleństwo przestało być groźne? To, co wtedy uczyniłaś.to były czary, o jakich mi się nawet nie śniło.Briksja znów potrząsnęła głową.- Nie moja to zasługa, ale kwiatu.A poza tym w końcu Eldor i Zarsthor sami dokonali wyboru.Kiedy doszło do spotkania, nawet już nie pamiętali, co łączyło ich pośród cieni węzłem nienawiści.Przypomniała sobie tych dwóch wyniszczonych mężczyzn, tak jak widziała ich po raz ostatni.Przypomniała sobie, jak odpowiadali na pytania, które zostały jej w tajemniczy sposób podsunięte, może nawet przez samo Przekleństwo.- Zarsthor? - spytał.Briksja opowiedziała mu o tych dwu, którzy żądali od niej Przekleństwa, i o tym, jak na koniec odeszli razem, uwolnieni z okowów, jakie nałożyły na nich ich własne uczynki.- I ty mówisz, że nie posiadasz mocy? - dziwił się Marbon.- Nie ma znaczenia, w jaki sposób ona człowieka nachodzi, ważne natomiast, jak ten ktoś z niej korzysta.Dziewczyna usiadła prosto, rezygnując z oparcia.- Nie chcę jej! - oznajmiła głośno wszystkim dokoła, bardziej jednak niewidzialnemu światu niż Marbonowi, Dwedowi czy Ucie.Szybko rosnące drzewo wchodziło w wiek dojrzały
[ Pobierz całość w formacie PDF ]