[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ratana zamyka na moment oczy.Ich kącikizapowiadają strugę łez.Kręci głową, biorąc się w garść.Kanya patrzy ze smutkiem ciekawe, czy któraś z nich przeżyje tę najnowszą epidemię. Trzeba wszystkich ostrzec mówi Ratana. Zawiadomić generała Prachę.I Pałac. Teraz już jesteś pewna?Ratana wzdycha. Był w innym szpitalu.Na drugim końcu miasta.W ulicznym ambulatorium.Myśleli, żeto przedawkowanie yaby.Pai znalazł ich przypadkiem.Przypadkowo zagadał z kimś, jadąc doMiłosierdzia Bangkoku, żeby szukać dowodów. Przypadkiem. Kanya kręci głową. Tego mi nie powiedział.Ile ich może już być?Sto? Tysiąc? Nie wiem.Jedyny pozytyw jest taki, że na razie nic nie wskazuje na to, że zarażają. Na razie. Musisz iść i poprosić Gi Bu Sena o radę.Tylko on będzie wiedział, z jakim potworemsię tu mierzymy.To jego dzieci wracają, żeby nas nękać.On je rozpozna.Kazałamprzygotować dla niego próbki.Z trzech już się zorientuje. Nie ma innego sposobu? Jedyne inne wyjście to ogłosić w mieście kwarantannę, a wtedy wybuchną zamieszki inie będzie już czego ratować.* * *Pola ryżowe ciągną się we wszystkie strony, szmaragdowozielone, jaskrawe i intensywnepod tropikalnym słońcem.Kanya tkwiła w syfie Krung Thep tak długo, że teraz z ulgą widzi,że na świecie jeszcze coś rośnie.Przywraca jej to nadzieję.Nadzieję, że zdzbła ryżu niezwiędną i nie sczerwienieją od jakiegoś nowego wariantu rdzy pęcherzowej.Ze z Birmy nieprzywieje jakiegoś przekonstruowanego zarodnika, który puści tu korzenie.Zalane wodą polaurodzą ryż, zapory wytrzymają, a pompy Jego Wysokości Ramy XII będą dalej pompowaćwodę.Wytatuowani rolnicy pozdrawiają ją grzecznymi wai.Znaki na ich ramionach mówią, żewiększość już odrobiła tegoroczną pańszczyznę.Paru innych jest naznaczonych na początekpory deszczowej, kiedy będą musieli przyjechać do miasta i umacniać wały przed powodzią.Kanya też ma takie tatuaże, z czasów, kiedy mieszkała na wsi, zanim agenci Akkarataobarczyli ją zadaniem wrycia się w samo serce Ministerstwa Zrodowiska.Po godzinie miarowego pedałowania drogami na groblach, materializuje się ośrodek.Najpierw druty.Potem strażnicy z psami.Pózniej mury z tłuczonym szkłem, drutemkolczastym i wysokimi bambusowymi szpikulcami.Kanya trzyma się drogi, unikającrozpiętych wszędzie ostrych linek.Formalnie jest to po prostu dom bogatego człowieka,usytuowany na sztucznym wzgórzu z betonu i gruzu po wieżowcach z czasów Ekspansji.Zważywszy, jakie straty poniósł kraj w ostatnim stuleciu, poświęcenie tylu ludzkichwysiłków na coś takiego wydaje się idiotyzmem kiedy wały wymagają napraw, polazasiania, a wojny walki.A tu komuś zachciało się zbudować wzgórze.Azyl bogacza.Pierwotnie należał do Ramy XII i oficjalnie jest nadal własnością Pałacu.Z wysokościprzelatującego sterowca nie widać tam nic ciekawego.Taka tam willa.Kaprys kogoś zkrólewskiej rodziny.A jednak mur to mur, fosa z tygrysami to fosa z tygrysami, a strażnicy zpsami pilnują tak wchodzących, jak i wychodzących.Kanya okazuje strażnikom papiery, a mastiffy warczą i szarpią się na łańcuchach.Sąwiększe niż jakikolwiek naturalny pies.Nakręcańce.Głodne, grozne i świetnie zbudowane doswojej pracy.Ważą dwa razy więcej od niej, same mięśnie i zęby.Wcielony w życie koszmarz wyobrazni Gi Bu Sena.Strażnicy dekodują szyfry, używając korbkowych deszyfratorów.Noszą czarne munduryprzybocznej gwardii Królowej, a w swojej skuteczności i powadze są przerażający.W końcugestem każą jej przejść przed wyszczerzonymi zębami swoich bestii.Kanya pedałuje kubramie, skóra jej cierpnie na myśl, że nie potrafi jechać tak szybko, jak te psy biegają.Przy bramie kolejna grupa strażników sprawdza przepustki, zanim wpuści ją nawykafelkowany taras z błękitnym klejnotem basenu pośrodku.Trzy ladyboy chichoczą i się uśmiechają.Wylegują się w cieniu bananowca.Kanyaodpowiada uśmiechem.Są ładne.A jeśli do tego kochają faranga, są tylko głupie. Jestem Kip mówi jedna z nich. Lekarz go teraz masuje. Kiwa głową ku błękitnejwodzie. Może pani zaczekać przy basenie.Intensywnie pachnie tu oceanem.Kanya podchodzi do skraju tarasu.Pod nią chlupią izwijają się fale, szorując biały piasek plaży.Owiewa ją morska bryza, czysta, świeża izaskakująco optymistyczna po klaustrofobicznym smrodzie Bangkoku za jego falochronami.Bierze głęboki wdech, rozkoszując się solą i wiatrem.Obok przelatuje, motyl i siada nabalustradzie tarasu.Składa roziskrzone skrzydełka.Rozkłada je powoli.Składa i rozkłada naprzemian, jaskrawy, kobaltowo-złoto-czarny.Kanya przypatruje mu się, uderzona jego pięknem, krzykliwym świadectwem istnieniainnego świata.Ciekawe, jakie to pragnienia kazały mu przylecieć do tej rezydencji obcegowtrętu, więzienia dziwnego faranga.Ze wszystkich pięknych rzeczy, oto taka, której nie dasię zakwestionować.Przyroda sobie przy niej zaszalała.Kanya pochyla się, patrzy, jak motyl przywiera do poręczy.Nieuważna dłoń mogłaby sięo niego otrzeć i rozgnieść na pył, i nikt by nawet nie zauważył zniszczenia.Ostrożnie wyciąga palec.Motyl płoszy się, a potem pozwala zamknąć się w dłoni.Przyleciał z daleka.Na pewno jest zmęczony.Tak jak ona.Przebył całe kontynenty.Pokonałstepy i szmaragdowe dżungle, żeby wylądować tutaj, między hibiskusem a brukowymikamieniami, żeby Kanya mogła potrzymać go w dłoni i podziwiać jego urodę.Taka długadroga
[ Pobierz całość w formacie PDF ]