[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.trudna sprawa.Nie wiedziałem, że jeszcze dwóch jedzie z tobą.Trudna sprawa - powtórzył w zamyśleniu.- Przecież wiesz, gdzie zatrzymują się po­ciągi.- Według mnie to najpierw zatrzyma się w Mu­szynie albo w Piwnicznej.Ale tam nie radziłbym wam wysiadać.Stacje są obstawione.Mogą was złapać.- To co radzisz? Kolejarz rozłożył ręce.- Człowieku, co ja ci mogę poradzić.Najlepiej byłoby skakać, gdy pociąg zwolni.- To odpada - przerwał mu Bukowy.- Ja tobym skakał, ale tamten.rozumiesz.On ledwo trzyma się na nogach.Boję się, że nie da rady.- Innego wyjścia nie widzę - powiedział cicho kolejarz.14Brońcia stanęła na środku izby.Rozej­rzała się dookoła.Izba tonęła w nieładzie.Na bla­sze pieca, na ławie stały nie pozmywane naczynia.W garnku kipiała woda.Przelewała się przez brzegi i syczącymi kroplami spadała na czerwo­ną blachę.Trzeba było zabrać się do pracy, lecz Brońcia była tak zdenerwowana, że nie wiedziała, od czego zacząć.Patrzała chwilę na wrzącą wodę i nagle bezsilnie opuściła ręce.Spojrzała w okno.Po kilku dniach zadymki rozpogadzało się.Nad Reglami niebo było już przetarte i czyste, a spo­za nawisów chmur wyłaniało się blade, zimowe słońce i rozpalało płaszczyzny pól.Naraz na dro­dze zadzwoniły sanki.Po chwili spoza jesionów wyłonił się koń ciągnący małe, góralskie gnatki.Na gnatkach siedział góral w kożuchu i w nasu­niętej na uszy kominiarce.Poznała go.Był to Wojciech Zuzaniak.Jechał właśnie do nich, bo wczoraj umówili się, że pomoże im zwieźć gnój na pole pod Gronikiem.- Mama jeszcze nie wróciła? - zapytał Zuza­niak wchodząc do izby.- Nie - odparła Brońcia.Zuzaniak zrzucił z siebie kożuch, usiadł pod oknem na ławie i w milczeniu skręcał papiero­sa.Brońcia podeszła do pieca.Odsunęła na bok garnek z kipiącą wodą.- Boję się o mamę - powiedziała jakby do siebie.Góral przejechał językiem po bibułce, zwinął ją w grubych, sękatych palcach.- Ciekawe, dlaczego mamę wezwali na gestapo?- Nie wiem.- Może im o Jędrka chodzi?- Może.ale wczoraj byłam u pani Twardoszowej.Mówiła, że był tu trzy tygodnie temu, ale teraz jest w Budapeszcie.- No wej.- powiedział w zamyśleniu Zuza­niak.Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko.- Coś w tym musi być.Może kogo złapali, może ktoś sypnął albo.- urwał i w zamyśleniu ćmił papierosa.Nagle powiedział już zupełnie innym tonem.- No bo.mówił mi Jędrzej z Lasa, że wczoraj w Kościelisku jakiegoś Niemca nożem zadźgali.Brońcia drgnęła.- W Kościelisku?- No wej, wyszedł ponoć z sanatorium i nie wrócił.Calutką noc w krzakach przeleżał.Dopiero rano go znaleźli.A ten, co go zabił, musiał mieć pewną rękę, bo go prosto w serce trafił.- Dobrze.ale co ma do tego Jędrek?- A nic.Tak tylko mówię.- Przecie mamy w tej sprawie nie wzywali.- Kto to wie - zamruczał góral.- Wszystkie­go można się spodziewać.Dzisiaj takie czasy.I nie wiadomo, z której strony cię zajdą.Bo ten, co tego Niemca w Kościelisku zadźgał, to już niejed­nego ma na sumieniu.- O kim mówicie? - przerwała mu zniecierpli­wiona Brońcia.Zuzaniak uśmiechnął się tajemniczo.- O kim? No wej.o tym samym.Bo Dziadoń, gajowy, opowiadał, że dwa tyźnie temu w Lejowej jednego niemieckiego żołnierza zadźganego znaleźli.Dziwne rzeczy się dzieją.Brońcia przetarła dłonią czoło.- Poczekajcie, ja też o czymś takim słyszałam.Podobno miesiąc temu w Witowie pod Krowiarkami ktoś zabił niemieckiego strażnika.Jego też nożem zadźgali.Coś w tym musi być.Ale przecie mamy w tej sprawie na gestapo nie wołali.- No nie - westchnął ciężko Zuzaniak - ale kto to może wiedzieć?W tej chwili na podwórzu dało się słyszeć ra­dosne skowytanie psa.Oboje spojrzeli w okno.Na ścieżce za trzema jesionami ukazała się mat­ka.Szła drobnym, szybkim krokiem.Głowę mia­ła zwieszoną, oczy utkwione w ziemi.Brońcia wy­biegła jej na spotkanie,- O co was pytali, mamo? - zagadnęła nie­śmiało.Matka rzuciła jej pochmurne spojrzenie, minę­ła ją, weszła do izby.Dopiero w izbie, gdy odgar­nęła z głowy ciężką chustę, powiedziała z nacis­kiem :- Zapamiętajcie sobie, jakby kto pytał o Jędr­ka, to mówcie, że go od wojny nie było w domu.- No wej.kto by to inaczej - potwierdził Zu­zaniak.- Ale co o Jędrku mówili? - wtrąciła zniecier­pliwiona Brońcia.- O Jędrku nic nie wiedzą.Zmiarkowałam, że ino mnie wypytywali.- No to co się martwicie? Przecie pani Twardoszowa mówiła, że Jędrek w Budapeszcie.Bukowa uniosła ręce.- Chwała Ci, Boże.Alem się strachu naja­dła.- Zrzuciła z siebie chustkę, serdak i nagle bezsilnie opadła na ławę.- Ale w tym coś musi być, bo mi się kazali codziennie w Pałace meldo­wać.Brońcia chciała coś powiedzieć, lecz w tym mo­mencie zaczął zaciekle ujadać Buśtyn, a na pod­wórzu ukazali się w ramie okna mali chłopcy z szopką.Było ich czterech; przodem szedł naj­mniejszy.Miał na sobie ogromny, wywrócony na wierzch włosiem kożuch, a w rękach niósł małą szopkę zrobioną z kolorowego papieru.Za nim kroczyło trzech kolędników w białych komeżkach.Wnet znaleźli się w sieni.Brońcia podbiegła do drzwi, otworzyła je sze­roko:- Chodźcie chłopcy! Wejdźcie do izby! - zapraszała gościnnie.Wtoczyli się, wnosząc ze sobą powiew chłodne­go powietrza, zapach źle wyprawionego kożucha i blask roziskrzonych oczu.Ustawili się w rów­nym szeregu, pochrząkiwali chwilę, poszturchi­wali się, spoglądając w popłochu, kto ma zacząć kolędę.Wreszcie najwyższy z nich, o twarzy aniołka z wiejskiego kościoła, piegowaty, z za­dartym nosem, siąknął ze trzy razy i zaintonował:Anioł pasterzom mówił.Teraz wszyscy podchwycili melodię nierówny­mi głosikami, a w izbie zrobiło się weselej i jaś­niej.Bukowa oderwała dłonie od twarzy.Chmurnym jeszcze spojrzeniem wodziła po dziecięcych, rumianych od mrozu twarzach, po oczach rozis­krzonych piosenką, namarszczonych powagą czo­łach.I nagle doznała ulgi, jak gdyby coś w niej odtajało.Zatrzymała wzrok na najmniejszym z nich, Józusiu od Spyrkowskich.Chłopiec miał jasne jak len włosy, a oczy bure i błyszczące.Przypomniał jej się nagle mały Jędruś, kiedy dawno wyruszał z chłopcami od sąsiadów na ko­lędę.Wspomniała wieczór, kiedy przy naftowej lampie wycinała z tektury szopkę i oklejała ją błyszczącym papierem i staniolem."Gdzie mój Jędruś teraz? Gdzie mój Jędruś?" - pomyślała w nagłym rozrzewnieniu.A kolędnicy dokończyli już drugą zwrotkę.Wy­dzierali się coraz głośniej i coraz fałszywiej.Wre­szcie ich głosiki przeszły w kogucie pianie.Obni­żyli więc głosy i kończyli niemal baranim basem.- Dyrdum-tyrdum, nie z tej nuty, chłopcy, nie z tej nuty - zaśmiał się Zuzaniak i jął w kieszeni szukać drobnych monet.Kolędnicy zamienili między sobą spłoszone spoj­rzenia.Józuś Spyrkowski trącił chłopca o aniołkowatej twarzy i syknął:- Na co czekasz, sietniaku!Ten wyciągnął zza pazuchy woreczek z owsem, nabrał pełną garść ziarna i zaczął z rozmachem sypać po kątach:- Coby się wom darzyło, coby się scęściło.- mówił z przejęciem i nie żałował owsa.Ziarno jak grad zabębniło o ściany, a Józuś przy tupnął jak tancerz na weselu i zaczął następną kolędę:Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem.Tym razem poszło już lepiej: trzej chłopcy ciągnęli równymi głosami, tylko ten, co sy­pał owies, spóźnił się nieco, ale wnet ich dogo­nił, ba, nawet ich prześcignął i gdy tamci śpiewa­li: "wesoła nowina", ten był już przy słowach "narodziła Syna."Bukowa podniosła się z ławy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl