[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Ada! ada! — zabrzmiał w odpowiedzi głos Babalatjego, który wbiegł na ścieżkę i stanął wśród nich, zgorączkowany i bez tchu.— Leć do mego czółna — rzekł do Daina nie zwracając żadnej uwagi na Almayera.— Prędko! jedziemy natychmiast.Ta kobieta wszystko im powiedziała.— Jaka kobieta? — spytał Dain spoglądając na Ninę.W tej chwili istniała dla niego jedna, jedyna kobieta na świecie.— Ta suka z białymi zębami, po siedemkroć przeklęta niewolnica Bulangiego.Darła się u wrót Abdulli, aż cała osada zerwała się na nogi.Biali oficerowie jadą tutaj, prowadzeni przez nią i przez Reszyda.Jeśli chcesz żyć, nie przypatruj mi się, tylko uciekaj.— Skąd wiesz o tym? — spytał Almayer.— Och, tuanie, czy to ważne w tej chwili! Jedno tylko mam oko, lecz dojrzałem światło w kampungu Abdulli, gdy przejeżdżaliśmy tamtędy.I uszy mam dobre; leżeliśmy tuż pod brzegiem i usłyszałem, jak słano gońców do białych ludzi.— Czy pojedziesz bez tej kobiety, która jest moją córką? — rzekł Almayer do Daina.Babalatji tupał z niecierpliwości, powtarzając.— Jedź ze mną! Jedź natychmiast!— Nie — odrzekł spokojnie Dain — nie pojadę.Nikomu na świecie nie oddam tej kobiety.— Więc zabij mnie i uchodź! — wyszeptała Nina wśród łkań.Przytulił ją i spojrzał tkliwie w jej twarz szepcząc:— Nie rozstaniemy się nigdy!— Ja tu siedzieć nie myślę — oświadczył gniewnie Babalatji.— To szaleństwo.Żadna kobieta nie jest warta życia mężczyzny.Stary jestem i wiem to dobrze.Podniósł laskę zabierając się do odejścia i spojrzał raz jeszcze pytająco na Daina, lecz Dain wtulił twarz w czarne sploty Niny, nie dostrzegł więc tego ostatniego niemego wezwania.Babalatji znikł w ciemnościach i wkrótce usłyszeli, jak łódź wojenna oddala się z rytmicznym pluskiem wielu wioseł.Jednocześnie nadszedł Ali od strony rzeki niosąc dwa wiosła na ramieniu.— Tuanie Almayer! ukryłem nasze czół—no w zatoce — rzekł — w gęstych zaroślach, tam gdzie las schodzi aż do wody.Zrobiłem to, bo usłyszałem od wioślarzy Babalatjego, że biali ludzie tu jadą.— Czekaj tam na mnie i zostaw łódkę w ukryciu — odrzekł Almayer.Nasłuchiwał przez chwilę jeszcze kroków Alego, po czym zwrócił się do Niny:— Nino — rzekł smutnie — czy nie ulitujesz się nade mną?Nie było odpowiedzi.Nie odwróciła nawet głowy przytulonej do piersi Daina.Poruszył się, jakby chciał odejść, i zatrzymał się znowu.W słabym blasku dopalającego się ogniska widział nieruchome ich postacie.Nina odwrócona była do niego plecami, a jej długie, czarne włosy spływały po białej sukni; nad głową córki spoglądała ku niemu spokojna twarz Daina.— Nie mogę — szepnął Almayer i zamilkł.Po długiej pauzie zaczął mówić jeszcze ciszej, niepewnym głosem.— To byłaby za wielka hańba.Jestem przecież białym człowiekiem! — Poczuł się doszczętnie złamany i szeptał dalej przez łzy: — Jestem białym człowiekiem i pochodzę z dobrej rodziny.Z bardzo dobrej rodziny — powtórzył, gorzko płacząc.— To byłaby hańba… wszędzie po wyspach… jedyny biały człowiek na całym wschodnim wybrzeżu… Nie, to się stać nie może.Biali ludzie nie zobaczą mojej córki z tym Malajem… Mojej córki! — krzyknął głośno z rozpaczą.Po chwili odzyskał panowanie nad sobą i rzekł wyraźnie:— Nie przebaczę ci nigdy, Nino, nigdy! Gdybyś teraz do mnie wróciła, pamięć tej nocy zatrułaby mi całe życie.Postaram się zapomnieć.Nie mam córki.Była w moim domu dziewczyna, Metyska, a teraz właśnie odchodzi na zawsze.Dainie, czy jak się tam nazywasz, zabieram ciebie i tę kobietę na wyspę przy ujściu rzeki.Chodźcie za mną.Poszedł naprzód wybrzeżem w stronę lasu.Ali odpowiedział okrzykiem na jego wołanie.Przedarłszy się przez zwarty gąszcz wsiedli do czółna ukrytego pod nawisłymi gałęźmi.Dain ułożył Ninę na dnie i siadł trzymając jej głowę na kolanach.Almayer i Ali wzięli się do wioseł.Gdy już mieli ruszać, rozległ się ostrzegawczy syk Alego; wytężyli słuch wszyscy troje.Wśród wielkiej ciszy poprzedzającej burzę usłyszeli zgrzyt wioseł obracających się rytmicznie w dulkach.Odgłos ów zbliżał się coraz bardziej; wreszcie Dain ujrzał przez gałęzie mętny zarys wielkiej, białej łodzi.Kobiecy głos odezwał się po cichu:— Biali ludzie, możecie tu wylądować.Trochę wyżej, o, tam.Łódź przepłynęła tak blisko, że końce długich wioseł zawadziły prawie o czółno.— Dość miejsca na przejazd! Zatrzymać się.Lądujcie! On jest sam jeden i bezbronny — rozległ się spokojny rozkaz w języku holenderskim.Ktoś drugi szepnął:— Zdaje mi się, że widzę błysk ognia przez zarośla.— I łódź minęła ich, wchłonięta zaraz przez ciemność.— A teraz — szepnął Ali — do wioseł.Odbijajmy prędko!Czółenko znalazło się wnet na środku rzeki.W chwili gdy skoczyło naprzód pod energicznym naporem wioseł, usłyszeli gniewny okrzyk:— Nie ma go przy ogniu! rozbiegnąć się i szukać wszędzie!Niebieskie światełka zabłysły w różnych stronach polanki.Nagle rozległ się ostry krzyk kobiecy, pełen bólu i wściekłości:— Za późno! o głupi biali ludzie, nie ma go! Uciekł!Rozdział dwunasty— Oto umówione miejsce — rzekł Dain wskazując piórem wiosła wysepkę oddaloną jeszcze o jaki kilometr.— Oto miejsce, o którym mówił Babalatji.Gdy słońce znajdzie się w środku nieba, przyjedzie po mnie łódka.Poczekamy tu na nią.Almayer, który siedział u steru, skinął potakująco głową i lekkim uderzeniem wiosła skierował czółno w stronę wysepki.Znajdowali się właśnie u południowego ujścia Pantai.Za nimi otwierała się daleka perspektywa lśniących wód ujętych w dwie ściany zwartej zieleni, które biegły w dół na spotkanie i zlewały się hen, w oddali.Słońce wschodziło nad spokojną tonią cieśniny, znacząc swą drogę promienną smugą.Blask ślizgał się po falach i mknął rozległym obszarem rzeki niby ścigły goniec niosący światło i życie ponurym losom wybrzeża.Promiennym szlakiem sunęło czarne czółno dążąc ku wysepce, co leżała skąpana w słońcu, w pierścieniu żółtych piasków, jak złota tarcza wkuta w polerowaną stal gładkiego morza.Ku północy i południowi wyłaniały się inne wysepki, radosne w przepychu swych barw zielonych i żółtych, a na głównym lądzie mroczna linia zarośli mangrowych[35] zlewała się z czerwonymi skałami przylądka Tandjung Merah, który wstępował daleko w morze, stromy i bez cienia w blasku wczesnego słońca.Dobili do brzegu; dno czółenka zgrzytnęło o piasek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]