[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz na krótko przed północą dałem pokój rozmyślaniom; nie nawiedzany przez żadne duchy przeszłości ani wizje tego, co miało nastąpić, szedłem o tej właśnie godzinie bulwarem wzdłuż Vieux Port do łodzi moich przyjaciół pilotów.Wiedziałem, gdzie łódź ma oczekiwać swojej załogi: na małym odcinku kanału za fortem, u wejścia do przystani.Puste nabrzeża były bardzo białe i suche w świetle księżyca, jakby ścięte mrozem w ostrym powietrzu tej grudniowej nocy.Paru włóczęgów wyminęło mnie bez szmeru; strażnik urzędu celnego podobny do żołnierza, z mieczem u boku, kroczył z wolna pod bukszprytami długiego rzędu okrętów, przycumowanych dziobem na wprost długiej, z lekka wygiętej, jednolitej ściany wysokich domów, które wyglądały jak jeden olbrzymi, opustoszały budynek o niezliczonych oknach, zasłoniętych szczelnie żaluzjami.Tylko gdzieniegdzie obskurna kawiarenka dla marynarzy rzucała żółte błyski na niebieskawe lśnienie fliz.Przechodząc słyszało się wewnątrz pomruk głosów — nic więcej.Cóż za spokój panował na krańcu bulwarów w ową noc, kiedy szedłem po raz ostatni na służbową morską wyprawę jako gość marsylskich pilotów! Nie było słychać żadnych kroków prócz moich, żadnego westchnienia, żadnego echa hulanek odbywających się zwykle w wąziutkich zakazanych uliczkach starego miasta — i nagle z przerażającym brzękiem, grzechotem żelastwa i szkła ostatni omnibus z Jolliette wyłonił się zza ślepego muru, który stoi po drugiej stronie brukowanej ulicy na wprost charakterystycznej, kanciastej masy fortu St.Jean.Trzy konie zaprzężone rzędem szły kłusa, trzaskając podkowami o granitowe płyty, a żółta, hałaśliwa machina trzęsła się za nimi gwałtownie, fantastyczna, oświetlona, zupełnie pusta; furman spał najwidoczniej na chwiejącym się koźle wśród przeraźliwego hałasu.Rozpłaszczyłem się na ścianie i aż dech mi zaparło.Oszołomiło mnie to zupełnie.Ruszyłem chwiejnie dalej w cieniu fortu, rzucającego na kanał mrok głębszy od pochmurnej nocy; uszedłszy kilka kroków, dostrzegłem drobne światełko latarni stojącej na bulwarze i rozróżniłem okutane postacie sunące ku niej z różnych stron.To piloci z trzeciej kompanii śpieszą ku łodzi.Wstępują na pokład w milczeniu, zbyt senni, aby rozmawiać.Ale słychać ciche pochrząkiwania i jedno rozgłośne ziewnięcie.Ktoś nawet wykrzykuje: „Ah! Coquin de sort!”[20], i wzdycha ciężko nad swym twardym losem.Patron trzeciej kompanii (w owym czasie było — jak mi się zdaje — pięć kompanii pilotów), szwagier mego przyjaciela Solary’ego (Baptistina), to barczysty, czterdziestoletni mężczyzna o szerokiej klatce piersiowej, który patrzy bystro i szczerze zawsze prosto w oczy.Wita mnie półgłośnym, serdecznym: „Hé, l’ami! Comment va?”[21] Ze swymi przystrzyżonymi wąsami i masywną otwartą twarzą, energiczną, a zarazem łagodną, jest pięknym okazem południowca, o typie spokojnym.Albowiem istnieje taki typ, w którym płocha, południowa namiętność przeistacza się w solidną siłę.Patron ma włosy jasne, ale nikt by go nie wziął za człowieka północy, nawet w mętnym połysku latarni stojącej na nabrzeżu.Wart jest tuzina przeciętnych Normandczyków czy Bretonów, a w całym olbrzymim zasięgu śródziemnomorskich wybrzeży nie znajdzie się pół tuzina ludzi jego pokroju.Stojąc przy sterze, wyciąga zegarek spod grubej kurtki i schyla nad nim głowę w świetle padającym od latarni.Już czas.Jego miły głos wydaje spokojnie cichy rozkaz: „Larguez!”[22] Wysunięte nagle ramię porywa latarnię z nabrzeża i wielka, półkryta łódź pełna ludzi wysuwa się z głuchego, czarnego cienia fortu, pociągnięta z początku przez linę, a potem pędzona równomiernymi uderzeniami czterech mocnych wioseł.Otwarta woda avant–portu błyszczy pod księżycem jak usiana milionami cekinów, długi, biały falochron połyskuje niby gruba sztaba srebra.Z krótkim zgrzytem bloków i jednym jedynym jedwabnym szelestem żagiel wypełnia się lekką bryzą tak ostrą, jakby spływała wprost z zamarzniętego księżyca; tymczasem ustał stukot wciąganych wioseł i łódź, zda się, stoi na miejscu, otoczona tajemniczym szeptem, cichym i nieziemskim, niby szmerem świetlistych promieni, rozbijających się jak gwałtowna ulewa o morze — twarde, gładkie, bez cienia.Pamiętam dobrze tę ostatnią noc spędzoną z pilotami trzeciej kompanii.Poznałem później czar księżycowego światła na różnych morzach i wybrzeżach — pokrytych lasem, skalistych, usianych piaszczystymi diunami — ale nigdy nie objawił mi się w tak doskonałej i niezwykłej postaci, jakby mi pozwolono spojrzeć na rzeczy materialne od strony mistycznej.Chyba przez całe godziny nikt w łodzi nie przemówił.Piloci siedzieli w dwóch rzędach, zwróceni twarzami do siebie.i drzemali, skrzyżowawszy ramiona, z głowami opuszczonymi na piersi.Czapki mieli najprzeróżniejsze: sukienne, wełniane, skórzane, z klapami na uszach, z chwastami, było tam parę malowniczych beretów naciągniętych na czoło; a pewien stary dziadunio o wygolonej, kościstej twarzy i wielkim, zakrzywionym nosie, miał płaszcz z kapturem, w którym wyglądał pośród nas niby mnich wieziony Bóg wie gdzie przez tę milczącą kompanię żeglarzy, nieruchomych i jakby martwych.Palce moje tęskniły za sterem; w pewnej chwili mój przyjaciel, le patron, odstąpił mi go niby zaufany furman, który pozwala chłopcu trzymać lejce na łatwym kawałku drogi.Otaczała nas wielka samotność; przed nami wysepki Monte Christo i Chateau d’If zdawały się płynąć ku nam w pełnym świetle, tak gładko, tak nieuchwytnie dla oka posuwała się nasza łódka.„A trzymaj ją w bruździe księżyca”, mruknął do mnie spokojnie patron, po czym zasiadł ciężko na tylnej ławce i sięgnął po fajkę.W czasie takiej pogody posterunek pilotów znajdował się tylko o milę lub dwie na zachód od wysepek; kiedyśmy się zbliżyli do tego miejsca, łódź, którą mieliśmy zastąpić, ukazała się nagle, dążąc do domu, czarna i złowróżbna na tle księżycowego szlaku, pod skrzydłem żałobnym, gdy tymczasem nasz żagiel musiał być dla tamtych wizją bieli i promiennego olśnienia.Nie zmieniając kursu ani o włos, przesunęliśmy się obok siebie o długość wiosła.Przeciągły, ironiczny okrzyk dosięgną! nas z powracającej łodzi.Natychmiast, niby za sprawą czaru, nasi drzemiący piloci zerwali się na nogi jak jeden mąż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]