[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie miał teraz wątpliwości: praca w policji nie jest — i nigdy nie była — dla niego.Był jeszcze młodym człowiekiem; miał czas na zmianę drogi życiowej.Został gliną częściowo z buntu przeciw rodzicom, gdyż była to ostatnia rzecz, której sobie życzyli.Zauważyli jego niezwykłą umiejętność zdobywania zaufania i nawiązywania przyjaźni z każdym czworonogiem w ciągu niespełna pół minuty i mieli nadzieję, że zostanie weterynarzem.Gordy zawsze czuł się przytłoczony niezmor­dowaną opiekuńczością matki i ojca, więc kiedy popychali go w kierun­ku weterynarii, odrzucił tę możliwość.Teraz wiedział, że mieli rację i chcieli dla niego tylko tego co najlepsze.W gruncie rzeczy, na dnie serca, wiedział, że mają rację.Nadawał się do uzdrawiania, nie do egzekwowania prawa.Mundur i noszenie odznaki zawsze go pociągały.Zawód gliny był dobrym sposobem na udowodnienie męskości.Mimo wielkiego wzrostu i muskułów, mimo niezwykłego zainteresowania kobietami, ciągle wyobrażał sobie, że inni widzą w nim obojnaka.Jako chłopiec nigdy nie zajmował się sportem, podczas gdy jego rówieśnicy mieli na tym punkcie kręćka.Nie kończące się rozmowy o gruchotach, przerabia­nych na postrachy szos, najzwyczajniej go nudziły.Jego zainteresowa­nia były niemęskie według niektórych.Nie miał wybitnego talentu, ale lubił malować.Grał na rożku francuskim.Fascynowała go natura i był zapalonym obserwatorem ptaków.Wstręt do przemocy nie przyszedł z wiekiem; już jako dziecko unikał bójek.Ten pacyfizm, w połączeniu z nieśmiałością wobec dziewcząt, brano — a przynajmniej on tak uważał — za brak męskości.Ale w końcu przejrzał na oczy: nie musi niczego udowadniać.Pójdzie do szkoły, zostanie weterynarzem.Będzie szczęśliwy.Rodzice też.Jego życie z powrotem wejdzie na właściwe tory.Zamknął oczy, westchnął, zapragnął snu.Ale z ciemności nadeszły koszmarne obrazy okaleczonych głów kotów i psów, obrazy poćwiar­towanych i torturowanych zwierząt.Cierpła od tego skóra.Otworzył gwałtownie oczy, zaczerpnął tchu.Co się stało ze wszystkimi domowymi zwierzętami w Snowfield?Pomieszczenie gospodarcze.Bez okien, bez światła.Monotonne ping wody kapiącej do metalowego zlewu urwało się.Ale tym razem cisza nie powróciła.Coś poruszało się w ciemności.Wydawało cichy, mokry, nieuchwytny odgłos.Skradało się w nie­przeniknionej czerni.Jenny nie mogła zasnąć.Weszła do sali restauracyjnej, nalała sobie filiżankę kawy i przysiadła się do szeryfa.— Lisa śpi? — zapytał.— Jak kamień.— Jak to wytrzymujesz? Musi ci być ciężko.Wszyscy twoi sąsiedzi, przyjaciele.— Nie poddaję się — powiedziała.— Czuję się odrętwiała.Gdybym reagowała na każdy z tych zgonów, rozwaliłabym się kompletnie.Więc nie chcę wyjść z tego odrętwienia.— To normalna, zdrowa reakcja.Wszyscy postępujemy podobnie.Wypili trochę kawy, pogawędzili.— Mężatka? — spytał po chwili.— Nie.A ty, żonaty?— Byłem.— Rozwiedziony?— Ona nie żyje.— O Chryste, wiem przecież.Czytałam.Przepraszam.Rok temu, prawda? Wypadek drogowy?— Ciężarówka.Kierowca zwiał.Spoglądała mu w oczy, które zachmurzyły się i stały mniej błękitne.— Jak ma się twój syn?— Nadal w śpiączce.Chyba nigdy z niej nie wyjdzie.— Współczuję ci, Bryce.Naprawdę.Oplótł rękoma kubek z kawą i utopił w nim wzrok.— Dla Timmy'ego byłoby naprawdę błogosławieństwem, gdyby się w końcu poddał.Przez jakiś czas byłem jak odrętwiały.Nie czułem nic.Psychicznie ani fizycznie.Kiedyś obierając po­marańczę, przeciąłem sobie palce, polałem krwią całą cholerną kuchnię i nawet zjadłem kilka pokrwawionych cząstek, zanim dotarło do mnie, że coś jest nie w porządku.I nawet wtedy nie poczułem żadnego bólu.Później zacząłem to ogarniać, po­godziłem się z losem.— Podniósł wzrok, napotkał spojrzenie Jenny.— Dziwne, od kiedy znalazłem się tu, w Snowfield, szarość odeszła.— Szarość?— Przez długi czas wszystko było jak wyprane z kolorów.Wszystko szare.Ale dziś wieczór przeciwnie.Dziś wieczór było tyle podniecenia, tyle napięcia, tyle strachu, że wszystko wydaje się niezwykle żywe.Jenny zaczęła mówić o śmierci matki, o zadziwiająco potężnym wrażeniu, jakie to na niej wywarło, pomimo dwunastu lat obcości i oddalenia.I znów ją uderzyło, że w obecności Bryce'a Hammonda czuje się swobodnie.Jakby się znali od lat.Opowiedziała mu nawet o błędach, które popełniła mając osiem­naście, dziewiętnaście lat, o upartym i głupim postępowaniu, które boleśnie raniło rodziców.Pod koniec pierwszego roku college'u poznała mężczyznę, który ją urzekł.Był na ostatnim roku — Campbell Hudson, nazywała go Cam — starszy od niej o pięć lat.Jego uprzedzająca grzeczność, wdzięk, namiętne zainteresowanie jej osobą kompletnie zawróciły jej w głowie.Do tej pory wiodła bezpieczny żywot, nigdy nie związana na stałe z żadnym chłopakiem, nawet rzadko wychodziła.Stanowiła łatwą zdobycz.Zakochawszy się w Ca-mie Hudsonie, stała się nie tylko jego kochanką, pilną uczennicą i naśladowczynią, ale i prawie, prawie oddaną niewolnicą.— Nie wyobrażam sobie ciebie podporządkowanej komukol­wiek — powiedział Bryce.— Byłam młoda.— To zawsze dobra wymówka.Zamieszkała z Camem, nie kryjąc się ze swym grzesznym związkiem przed matką i ojcem.W ich oczach to był grzeszny związek.Później zdecydowała się — raczej pozwoliła, żeby Cam za nią zdecydował — rzucić college i pracowała jako kelnerka, co pozwalało opłacać jego rachunki, póki nie zrobił magisterium i doktoratu.Stała się częścią maszyny obsługującej Cama Hudsona, i wtedy stopniowo spostrzegła, że jest mniej grzeczny i mniej czarujący niż dawniej.Doświadczyła jego gwałtownego temperamentu.Nagle umarł ojciec i na pogrzebie wydało się jej, że matka wini ją za to przedwczesne odejście.W miesiąc po złożeniu ojca do grobu dowiedziała się, że zaszła w ciążę.Była brzemienna, kiedy ojciec zmarł [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl