[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wysoko, wysoko w zenicie stało gorące, żółte słońce.Spojrzałem dokoła i położyłem dłoń na rękojeści miecza.W tej samej chwili za plecami usłyszałem głos:- Bądźcie spokojni, nic wam nie grozi.Odwróciliśmy się gwałtownie.To była wysoka, niemłoda kobieta o rudych włosach i czarnych jak węgiel oczach.Przed chwilą - mógłbym przysiąc - nie było jej tam.- Kim jesteś? - zapytałem.Patrzyła w milczeniu.Wreszcie powiedziała:- Nie musicie tego wiedzieć.Wyrwałam was z Kręgu Powrotu, a znajdujecie się za Ścianą Szerni.Niech to wam wystarczy.Spojrzałem na przyjaciół.Rbit starannie wygładzał futro na ogonie, Delone marszczył czoło.- Kpisz chyba - powiedziałem spokojnie.- Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo - mówiła, nie zwracając uwagi na moje słowa.- Pomogę, wam go uniknąć.W waszych rękach spoczywa w tej chwili los świata.Z rozkoszą obejrzałabym waszą śmierć, ale nie za cenę śmierci świata.Świat musi być, bo bez świata nie ma śmierci, a bez śmierci nie ma nas.- Kim jesteś? - powtórzyłem, choć już domyślałem się niesamowitej prawdy.Myślała krótko.- Więc dobrze.Należę do grona Umarłych.Jesteście pierwszymi ludźmi, którzy za życia obejrzeli tę stronę Szerni.Rbit dowiódł jeszcze raz, że nie ulega nastrojom i w każdej sytuacji potrafi myśleć jasno i szybko.- Nie rozumiem - powiedział.- Nasza śmierć to zagłada świata, czy tak? Ale najważniejsza jest chyba przyczyna tej śmierci, bo gdybyśmy teraz na przykład nawzajem poskręcali sobie karki, światu by to chyba nie zaszkodziło.Wyjaśnij.- Zaszkodziłoby.W przeciwnym wypadku już dawno byście nie żyli.- Właśnie o tym myślałem.- Niestety.Przed wami tylko dwie drogi: albo zniszczycie go sami, albo nie dopuścicie, by zrobił to kto inny.Powiem, co macie robić, by nie zniszczyć świata, a ocalić go.Słuchajcie uważnie, więcej Szerń nie pozwoli nam się spotkać.- Nie wierzę ci - powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie.- Zagłada świata.Nie jestem głupcem.To ty skrzywiłaś moją linię życia, czuję to.To ty zabiłaś Irinę.- Ja.Dobyłem miecza i szybkim jak myśl ruchem wbiłem ostrze w jej brzuch.Upadła, przyciskając ręce do rany.Wszystko zawirowało.10.Otworzyłem oczy, wzrok mój zetknął się z brudną, zakurzoną powałą.Odwróciłem głowę i natychmiast napotkałem oczy leżącego na sąsiednim łóżku Delone’a.- Gdzie jesteśmy? - zapytałem, nie całkiem jeszcze rozbudzony.- W „Pogromcy” - padła odpowiedź.Patrzył na mnie dziwnie.Usiadłem.- Gdzie?!- W „Pogromcy”.Czyżbyś nie znał tej nazwy?Znałem.W dawnych, rozbójnickich czasach odwiedzaliśmy ten zajazd wielokrotnie.Leżał na Sępiej Przełęczy.- Znam ją, na wszystkie Moce! Ale skąd żeśmy wzięli się tutaj?!Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Rbit.Jego zwykła obojętna mina i pokazowa nonszalancja rozwścieczyły mnie.- Gadaj ty! Skąd się nagle wzięliśmy na Sępiej Przełęczy?!Niecierpliwie machnął ogonem.- Uspokój się - mruknął.- Nagle? Zapytaj raczej, jak długo byłeś nieprzytomny? Nic nie pamiętasz? A jeśli pamiętasz - ciekawym co.Nie uważasz, że mnie i Delone’owi należy się mała opowieść za te kilka króciutkich dni, kiedy wieźliśmy cię jak wór na końskim grzbiecie? Poza tym moglibyście się przywitać.To musiało źle się skończyć.Nie byłem już panem siebie, żyłem własnym, siłą narzuconym mi życiem, życiem zupełnie niezależnym od życia innych.Pamiętałem wszystko - cóż z tego? Wszystko, co ostatnio przeżyłem było ułudą, zwidem podsuniętym mi przez Umarłych.Oto spotykałem przyjaciół, walczyłem z Kręgiem Powrotu, przebywałem za Ścianą Szerni - wszystko po to tylko, by dowiedzieć się, że od chwili opuszczenia Riveirollo byłem nieprzytomny, że nie było żadnego czarownika, że Delone nigdy nie był Jeźdźcem.Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć, gdzie kończy się mój własny, urojony świat, a gdzie zaczyna prawdziwy.To musiało źle się skończyć.Przeczenie - któremu zresztą nie bardzo już wierzyłem - naszło mnie pół godziny za późno.- W drogę - rzuciłem nagle, wstając z łóżka, na którym leżałem w butach i w ubraniu.Zapiąłem na biodrach pas z mieczem, podniosłem z podłogi siodło.Właśnie skończyliśmy kulbaczyć nasze konie, gdy przed gospodą zajechało dwudziestu kilku ludzi w zielonych mundurach Legii Grombelardzkiej.Zeskoczyli z koni, większość weszła do gospody, pozostali zajęli się zwierzętami.Wskoczyliśmy na siodła i spokojnie ruszyli ku bramie w palisadzie, którą otoczony był zajazd.- Stać!Żadne kręcenie nie wchodziło w rachubę, na Sępiej Przełęczy każdy był podejrzany.Po prostu zatrzymano by nas do wyjaśnienia.Należało działać - i to szybko.- W konie! - huknąłem.Zdołalibyśmy uciec.Zdołalibyśmy uciec, gdyby nie kupiecki wóz, który właśnie wtaczał się przez bramę na dziedziniec zajazdu.Widząc, że nie zdołamy umknąć, skierowaliśmy konie ku żołnierzom.Rbit rozpędził się i całym swym ciężarem huknął w pierś nadbiegającego legionistę.W żołnierza jakby piorun strzelił, nim zdążył pomyśleć o obronie, leżał na ziemi z przegryzionym gardłem.Tuż przed sobą ujrzałem wysokiego mężczyznę przykładającego do ramienia kuszę.Spiąłem konia, ciężki bełt wbił się aż po brzechwę w pierś mojego nieśmiertelnego Galvatora.Wierzchowiec gniewnie rzucił łbem, stratował dwóch gwardzistów i potknął się nagle.Padając przygniótł mi nogę.Zerwał się zaraz, ją także, gdy rzuciło się na mnie dwóch żołnierzy.W ostatniej chwili zdołałem wychwycić pierwsze ciosy.Kątem oka ujrzałem Delona’a przeszywającego mieczem drugiego z rzędu przeciwnika i Rbita unikającego ciosów topora.Odgłosy walki zwabiły na podwórze pozostałych żołnierzy.Biegli ku nam, zobaczyłem kusze w ich rękach.Legioniści dartańscy nie byli wyposażeni w ten rodzaj broni.Ale tu był Grombelard - właśnie ojczyzna kuszy.- Rbit! - krzyknąłem.Zrozumiał.Żywy mógł nam jeszcze pomóc.Gdy zabijałem drugiego gwardzistę, był już na szczycie palisady.Wbiłem miecz w ziemię na znak poddania się do niewoli.Wtedy świsnęła strzała.Ujrzałem Kocura walącego się bezwładnie na ziemię.- Rbit!Wykręcono mi ręce i zaczęto wiązać.- Rbit!Eskortowani przez gwardzistów weszliśmy do gospody.Na podwórzu pozostało sześciu martwych żołnierzy i pokrwawiony kawał burego futra, które jeszcze przed chwilą było moim przyjacielem.Delone płakał.11.Przesłuchiwano nas spokojnie i metodycznie.Nie odpowiedzieliśmy na żadne pytanie.Dowódca patrolu - mały, kościsty człowieczek o twarzy szakala - wybił mi oko i wypalił na piersi jakieś zawiłe esy-floresy.Delone’owi odcięto prawą rękę aż po łokieć i złamano dwa palce u lewej.Potem znaleźliśmy się w piwnicy.Pachniało starym winem i piwem.Leżeliśmy nieruchomo obok siebie, związani.Czułem pulsujący ból w prawym oczodole, piekły poparzenia.Delone poruszył się nagle.- Umrę, Glorm - powiedział cicho i spokojnie.- Czy wiesz, dlaczego nigdy nie chciałem mówić o swojej przeszłości? Byłem kiedyś.Legionistą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]