[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wtedyzdjął słuchawki, zerwał z głowy noktowizor, chwycił apteczkę iukucnął.Dwie sekundy pózniej Charley wrzasnął do mikrofonu:"Teraz!" i klepnął Kodę w udo.Dawson szarpnął drążkiem wprawo, w tym samym momencie Koda runął z podkurczonymi nogami wdół.Gigantyczny rozbryzg wody - i niemal natychmiast pogrążyłsię w czarnych odmętach.Oszołomiony gwałtownym upadkiem i nagłym, paraliżującymzimnem, Koda pozostał chwilę pod wodą czekając, aż odzyska zmysłorientacji.Potem zaczął młócić wokół siebie jedną ręką - drugąściskał apteczkę, którą szarpały silne prądy - by się wynurzyć.Wreszcie wychynął na powierzchnię, zrobił szybki wydech, napełniłpłuca ożywczym tlenem, ale zanim zdążył otrzeć twarz ze słonej,szczypiącej w oczy wody i wyrównać oddech, poczuł, że ściąga godo brzegu silny prąd.Otrzaskany z niebezpiecznymi wodami przybrzeżnymi, odczu-wając ulgę, że nie wpadł w jeden z częstych tu i równie silnychprądów zmierzających w stronę otwartego morza, Koda odprężył sięi uspokoił.Fale niosły go do brzegu, a on wykorzystywał krótkąchwilę wytchnienia, żeby przygotować się psychicznie doniebezpiecznej przeprawy przez skalistą linię przyboju.Nagle uświadomił sobie, że bliski już ryk napierających nabrzeg fal gwałtownie przybrał na sile, że chłodne czarnegrzywacze uderzają w coś, co jest podejrzanie blisko.Czyżby wjakąś.skałę?Walcząc z naporem wzburzonych grzywaczy, Koda wykręcił głowędo brzegu, wysunął przed siebie obie nogi i.błyskawicznieosłonił apteczką twarz.Zrobił to odruchowo, w geście obrony,albowiem grzmotnął nogami w masywną skałę, pokrytą wodorostami imuszlami.Kiedy potężna siła cisnęła nim o gładki, tkwiący tuż podpowierzchnią wierzchołek, ciężka, przesiąknięta wodą apteczkaczęściowo zamortyzowała impet rykoszetującego uderzenia.Aletylko częściowo.Oszołomiony Koda nie mógł złapać oddechu.Straszliwy ból żeber bardzo go osłabił i Ben poczuł, że oceanwyrywa mu z rąk apteczkę.Teraz nie pozostawało nic innego, jakosłonić twarz poharatanymi ramionami, nabrać jak najwięcejpowietrza, szukać nogami twardego dna i walczyć z bezlitosnąfalą, która ciskała go od skały do skały.Wreszcie fala załamała się i wypluła go jak pestkę wiśni.Nie będąc w stanie zrobić nic więcej, jak tylko osłonićrękami głowę, runął w półmetrowej grubości pianę oblepiającąłachę twardego piasku między dwoma skałami, zamortyzował upadekramieniem, w ostatnim ułamku sekundy schylił głowę i wpadł dowody.Przez długą chwilę miotał się w otchłani wzburzonej falamiprzyboju i czuł, że woda wdziera mu się do ust, oczu, uszu inosa.Nagle zahaczył tenisówką o dno i stwierdził, że wściekłakipiel sięga mu ledwie szyi.Dzięki determinacji zrodzonej z godzinami dławionej w sobiefurii Koda wyciągnął zakrwawione ręce i zdołał chwycić się jednejze skał, obok których przepływał.Złapał ją i trzymał z całejmocy, próbując jednocześnie osłonić poobijaną głowę.Wreszciewbił stopy w twardy piach naniesiony przez fale.Kilka sekund pózniej zużył resztki sił, by wydzwignąć swojezmaltretowane ciało na śliski kamień i zejść z niego na mokrą izimną, ale twardą i stabilną półkę.Zanim doczołgał się po wodorostach do odległego odwadzieścia metrów głazu, minęła prawie minuta.Olbrzymi, mokrypiaskowiec tkwił u podnóża ścieżki wiodącej w górę urwiska, aobok niego spoczywała ciemna, ledwo widoczna sylwetka nagiejKaaren Mueller.W aksamitnej ciemności Koda z trudnością dostrzegał zarysjej twarzy.I dopiero kiedy wymacał jej nadgarstek, żeby nawszelki wypadek sprawdzić puls, zrozumiał, jak okropną śmierciąprzyszło jej umrzeć.Oba nadgarstki miała przecięte, tak samo jak ścięgna Achil-lesa nad kostkami nóg.Nie mogąc ani chodzić, ani stać, Kaarennajwyrazniej usiłowała wrócić na Zcieżkę Cierpiącego Grubasapełznąc na łokciach i kolanach (zakrwawione palce Bena wyczułymiejsca, w których stwardniała skóra była spękana i poszarpana).Dopełzła aż tutaj, gdzie napotkała przeszkodę nie do pokonania, itutaj, obok tego ponurego, zimnego głazu, powoli uszło z niejżycie.Słowa, jakie wyszeptał, były wytworem ludzkich strun gło-sowych, ale gotująca się pod nimi jadowita furia z człowie-czeństwem niewiele miała wspólnego.Wciąż klęczał obok Kaaren, nie odczuwając już ani para-liżującego zimna, ani straszliwego bólu, który z sekundy nasekundę wysysał z nadszarpniętych mięśni resztki sił, gdy nagleusłyszał daleki odgłos, jaki wydaje stąpający po piaszczystejskale but.Odgłos był wyrazny i Koda usłyszał go mimo rytmicznegogrzmotu załamujących się fal.Poderwał głowę i wolno balansującciałem, zaczął uważnie nasłuchiwać, by zlokalizować zródłodzwięku.Czekał.Teraz.Tym razem coś zaklekotało, jakby dwa zderzające się z sobąkamyczki.Ryk fal przyboju uniemożliwiał precyzyjne określeniekierunku, z jakiego odgłos dochodził.Na pewno z góry.I chyba zprawej strony.Znów jakiś szmer.Cichy, chrobotliwy.I jeszczewyrazniejszy, ponieważ skoncentrowany i czujny Koda maksymalniewytężał słuch.Tym razem defnitywnie z prawej strony.Jakieśsześć, może dziewięć metrów nad nim.Dłoń Bena spoczęła na zimnej, uwalanej piaskiem rękojeścipistoletu, który cudem przetrwał szaleńczą kąpiel.Zaczął gowyciągać z mokrej, brudnej kabury chociaż wiedział, że popierwszym strzale broń by się pewnie zacięła.I wtedy stanął muprzed oczyma obraz ran na kostkach nóg i nadgarstkach Kaaren -jeszcze wilgotnych i lepkich od krwi - ran o gładkich brzegach,bardzo głębokich, zadanych czymś, co mogło być.brzytwą?W umyśle Bena zaszła nagła zmiana.Samozachowawczaświadomość, która nakazywała mu reagować jak człowiekcywilizowany, ustąpiła miejsca pierwotnemu instynktowi, a ten niewykazał żadnego zainteresowania nowoczesną, zawodną i szybkozabijającą bronią.%7łądał czegoś bardziej prymitywnego, czegośwrażliwszego na dotyk.Jak choćby obnażone kły.albo uzbrojona w ostre szpony ręka.Wsunął pistolet do kabury, rozpiął pochwę i wyciągnął z niejdługi nóż z głęboko żłobioną rękojeścią.Ujął go mocno, a płaskąprzyczernioną klingę skierował przed siebie, ostrzem do góry.Potrząsnął głową i zamrugał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]