[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wierz mi, Bessy.gdybym tylko wiedziała, co się zdarzy! Bessy! Bessy, jesteś aniołem, wiesz, że nim jesteś! Pamiętasz ten naszyjnik, który ci się podobał? Kupię ci ten naszyjnik, który ci się spodobał.Obiecuję! Wiem, że to męczące! Bessy, przepraszam! Ale Sherrywine tak bardzo cię kocha! - Wreszcie, właśnie gdy Jack wychodził spod prysznica, odłożyła słuchawkę.- Pierdolić ją - oświadczyła, głośno żując.- A co, miałaś ciężką przeprawę? - spytał Jack, wycierając włosy do sucha.- Och, niezupełnie.Nie aż do tego stopnia.Ale bez przerwy próbuje spowodować, abym poczuła się złą matką, to wszystko.- Nie jesteś złą matką.- Masz posiniaczone kostki.Obejrzałeś je?Jack popatrzył w dół.Obie kostki u nóg miał pokryte czerwonawoniebieskimi znakami.- Więc to się zdarzyło naprawdę, tak? Jack skinął głową.- Tak, to było naprawdę.To nie był duch.To była rzeczywistość.Usiadł tuż koło niej na zielonej kołdrze z taniego nylonu.Odwróciła się, by na niego popatrzeć, nie przestając żuć.Była bardzo ładna, nawet teraz, gdy odlepiła się jedna z jej sztucznych rzęs i zawisła nad okiem.Karen sięgnęła za plecy i rozpięła stanik.Miała jędrne, szpiczaste piersi z brązowaworóżowymi sutkami wielkości spodków od filiżanek do kawy, a nawet jeśli jej brzuch trochę zwiotczał od ciąży, nadal była bardzo cienka w pasie.Jack po raz pierwszy zobaczył, że Karen starannie przycinała włosy łonowe w kształt serca.Skopiowała to z „Playboya”.- Możesz zawołać gliny, jeśli chcesz - powiedziała.- Mam na myśli, że to twój syn i nie powinieneś mi pozwolić, bym cię od tego odmówiła.Gdyby to samo przytrafiło się Sherrywine.- Przede wszystkim chcę, aby Dęby zostały gruntownie przeszukane - stwierdził Jack.Jego głos brzmiał chrapliwie i groźnie, jak głos Richarda Burtona w agonii.- Nie wiem.ale jestem po prostu przekonany, że on nadal tam jest.Ci ludzie w ścianach.I Kupa, sposób, w jaki była uwięziona w cegłach.- Ten dozorca.jak mu tam.- powiedziała Karen.- Littlelove, Lovelittle?- O, właśnie, Lovelittle.Czy słyszałeś, co powiedział? Nawet gliny nie lubią odwiedzać Dębów.Musiałbyś zapłacić im pięć razy tyle.Więc czemu tak ma być, jeśli tam nie dzieje się nic niesamowitego? To znaczy coś, czego się boją?Jack cisnął szorstki motelowy ręcznik na podłogę i położył się na plecach na łóżku.Przez chwilę patrzył w sufit, a potem zamknął oczy.Była za dwadzieścia piąta rano.Za luźno udrapowanymi, barwy mandarynki zasłonami było już jasno, choć szarawo, bo deszcz ciągle padał.Karen przez chwilę klęczała przy nim, przyglądając się.Przesunęła gumę do żucia z boku na bok.Lubiła go.Pomyślała, że zapewne mogłaby go pokochać, gdyby przeznaczenie na to pozwoliło.Co niedziela wyczytywała swój horoskop w gazecie, ale nie wierzyła w przeznaczenie.Po paru minutach zauważyła, że Jack śpi.Rozprostował palce i zaczął chrapać.Jack pomrukiwał przez sen.Ale nic zrozumiałego.Karen pogłaskała go po twarzy czubkami palców, dotknęła jego powiek, przesunęła palcami po wargach.Przez sen posłał pocałunek w powietrze.Musnęła paznokciami jego mostek od góry do dołu, lekko drapiąc go po brzuchu.Potem wzięła do ręki jego członek, ścisnęła i powoli zaczęła masować w górę i w dół.Wyprostował się i zesztywniał, a Karen ścisnęła go jeszcze mocniej.Ale Jack się nie obudził.Był zbyt wyczerpany szokiem, niepokojem i brakiem snu.Karen czubkiem palca robiła kółeczka po wilgotnym końcu jego członka, aż wreszcie cofnęła rękę i położyła się sama, patrząc, jak światła przejeżdżających ciężarówek przesuwają się po suficie.Zerknęła na Jacka.Nigdy nie będzie jej.Nie była pewna, czy potrafi dać sobie radę z mężczyzną posiadającym sumienie.Pokój rozjaśniał się coraz bardziej, a ona przytuliła się do niego i nie zasnęła.A gdy dwadzieścia po szóstej otworzył oczy i popatrzył na nią, uśmiechnęła się, pocałowała go i powiedziała:- Dzień dobry, kochanku.W świetle dziennym Joseph Lovelittle wyglądał jeszcze starzej i nędzniej.Czekał na nich pod osłoną oranżerii, z podniesionym kołnierzem strażackiego płaszcza.Obok siedział doberman Boy, trzęsąc się jak w gorączce.Niebo było zupełnie jasne, lecz szare, a deszcz lał się z niego pionowo jak woda z ozdobnej fontanny.Pod podeszwami obuwia Jacka i Karen żwir wydawał mokry chrzęst.- Dobra - parsknął Joshep Lovelittle.- Myślałem, że nie przyjdziecie.- Szukam mego syna - przypomniał mu poważnie Jack.- Tak-tak, tak-tak.- Joseph Lovelittle zwrócił się ku drzwiom oranżerii.Z zakrzywionego nosa zwisała mu kapka przezroczystego śluzu.- Tędy dostaliście się wtedy do środka? Czasem drzwi są zamknięte na zamek, czasem nie.- Pan je zamyka? - spytał Jack.Joseph Lovelittle odwrócił głowę bez drgnięcia ramion.Ten widok był mocno denerwujący.- Czasem to robię.Czasem nie.- Rozepchnął skrzydła drzwi.- Kto je zamyka, gdy pan tego nie robi? - zapytał Jack [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl