[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ostrożnie i cicho podniosła okno.Ale pozostało jeszcze okno zimowe.Całkiem o nim zapomniała.Spróbowała od dołu.Ani drgnęło.Uderzyła w nie pię­ścią i ponownie pchnęła obiema rękami.Otworzyło się, ale tylko na kilka centymetrów.Małe, metalowe drążki po obu stronach uniemożliwiały szersze otwar­cie.Musiałaby je najpierw odczepić od framugi.Nagle na śniegu pojawiła się plama światła.Walter był w gabinecie.Wyprostowała się nasłuchując.Usłyszała za sobą ciche terkotanie.To telefon na szefce nocnej.Terko­tanie było raz długie, krótkie i znów długie.Dzwonił z pracowni.Dzwonił powiadomić Dale'a Cobę, że ona tu jest.Ciąg dalszy akcji.Uruchomić wszystkie systemy.Cichutko podeszła do drzwi i nasłuchiwała.Prze­kręciła klucz i uchyliła drzwi, przytrzymując je ręką.U progu pokoju Pete'a leżał jego pistolet kosmiczny.Z oddali szemrał głos Waltera.Podeszła na palcach do schodów i zaczęła powo­lutku schodzić, powoli, cicho, przywierając do ściany, spoglądała w dół przez poręcz, w róg drzwi prowadzą­cych do gabinetu.- “---nie jestem pewien, czy dam sobie z nią radę.wMasz cholerną rację, nie dasz sobie rady, panie adwokacie.Jednak krzesło przy drzwiach wejściowych było puste.Jej płaszcz, torebka z kluczykami do samochodu i portfelem zniknęły.Ale i tak było to lepsze wyjście niż uciekanie przez okno.Zeszła do korytarza.On rozmawiał i zamilkł.Szu­kać torebki?Poruszył się w gabinecie, a ona schowała się do salonu i plecami przywarła do ściany.Słychać było kroki w korytarzu, zbliżały się do drzwi i ucichły.Wstrzymała oddech.Nastąpiła seria krótkich westchnień i szeptów - charakterystyczne dla niego odgłosy, typu “zobaczmy, co dalej**, jakie wydaje z siebie przed podejmowaniem ważnych decyzji: zakładania zimowych okien albo skła­dania rowerku na trzech kółkach (czy również zabija­nia żony? A może to zadanie należało do Coby - myśliwego?).Zamknęła oczy, próbowała nie myśleć o niczym w obawie, że jej myśli go tu sprowadzą.Słyszała kroki.Po schodach w górę.Otworzyła oczy i zaczęła powoli wypuszczać po­wietrze, czekając, kiedy wchodził wyżej i wyżej.Pospiesznie, ale cicho przebiegła przez salon, koło schodów, stoliczka z lampką; otworzyła drzwi prowa­dzące do patio, otworzyła kluczem drzwi zewnętrzne i pchnęła w świeży, puszysty śnieg.Przecisnęła się na zewnątrz i zaczęła biec po śnie­gu.Biegła i biegła, a serce jej biło coraz mocniej.Bie­gła w kierunku ciemnych drzew, po śniegu, na którym były ślady sanek oraz butów Pete'a i Kim.Biegła, bie­gła, złapała się za pień drzewa, okręciła wokół niego i popędziła potykając się i szukając po omacku drogi pomiędzy pniami drzew, samymi pniami drzew.Pę­dziła po omacku i potykała się, starając się trzymać środka długiego pasma drzew, które oddzielały domy na Fairview Lane od tych na Harvest Lane.Pragnęła dotrzeć do Ruthanne.Ona z pewnością pożyczy pieniędzy, płaszcz, pozwoli zatelefonować do Eastbridge po taksówkę albo do kogoś w mieście - Shepa, Doris czy Andreasa - kogoś z samochodem, kto mógłby po nią przyjechać.Dzieciom nic się nie stanie, musiała w to wierzyć.Nic im nie będzie, a kiedy dotrze do miasta, porozma­wia z adwokatem i odbierze je Walterowi.Pewnie są pod dobrą opieką Bobbie albo Carol, albo Mary Ann Stavros, to znaczy istot noszących te imiona.A trzeba przecież ostrzec Ruthanne.Może mo­głyby razem pojechać, chociaż Ruthanne pozostało je­szcze trochę czasu.Dotarła do końca drzew i upewniając się, że nie jadą żadne samochody, przebiegła na Winter Hill Drive.Pokryte czapami śniegu świerki stały w szeregu po drugiej stronie.Pośpieszyła wzdłuż nich, ze skrzyżo­wanymi na piersiach rękoma i dłońmi tylko w cienkich rękawiczkach wtulonymi pod pachy.Gwendolyn Lane, gdzie mieszkała Ruthanne, było gdzieś blisko Short Ridge Hill, zaraz za domem Bob­bie.Dotarcie tam zajęłoby prawie godzinę albo i więcej przy takim śniegu.A nie odważyła się jechać autosto­pem, bo w każdym samochodzie mógł być Walter, a nie zorientowałaby się na czas, że to on.Nagle uświadomiła sobie, że nie tylko Walter, ale oni wszyscy będą jej szukali, kursując po szosach z la­tarkami i reflektorami.Jak mogliby pozwolić jej um-knąć i opowiedzieć całą prawdę? Każdy mężczyzna i każdy samochód stanowili zagrożenie.Będzie się mu­siała najpierw upewnić, czy w domu nie ma męża Ru-thanne, trzeba będzie zajrzeć przez okna.O Boże, czy uda się jej uciec? Innym się nie udało.Ale może nie próbowały.Bobbie nie próbowała, ani Charmaine.Może ona pierwsza w porę odkryła praw­dę.Czy na pewno w porę?Opuściła Winter Hill i pobiegła na Talcott Lane.Nagle błysnęły reflektory i z szosy po drugiej stronie wyjechał samochód.Skuliła się obok zaparkowanego samochodu i zastygła.Światło reflektorów przemknęło poniżej i samochód pojechał dalej.Stanęła i patrzyła: jechał powoli, a strumień światła padał z niego, ślizga­jąc się po domach i śniegu pokrywającym trawniki.Pośpieszyła wzdłuż Talcott Lane, obok cichych do­mów, w których kolorowe światełka świąteczne ozda­biały okna i drzwi.Było jej zimno w nogi i stopy, ale poza tym wszystko w porządku.Na końcu Talcott Lane znajdowała się Old Norwood Road, stamtąd mogła pójść Chimney Road albo Hunicutt.W pobliżu wściekle ujadał pies, ale wkrótce uja­danie zostało daleko poza nią.Na udeptanym śniegu leżał czarny szkielet gałęzi.Postawiła na nim nogę, łamiąc na pół i pobiegła da­lej, trzymając ciężką, mokrą i zimną gałąź w odzianej w cienką rękawiczkę dłoni.Na Pine Tree Lane błysnęło światło latarki.Pobie­gła przez śnieg pomiędzy domami do pokrytego śnie­giem krzaka i schowała się za nim.Wyjrzała na tyły domów.Miały pozapalane Świa­tła.Z dachu jednego z nich wzbijał się strumień czer­wonych iskier, które tańcząc i wzlatując w górę znikały wśród gwiazd.Od strony dwóch domów zbliżało się kołyszące światło latarki, więc głębiej ukryła się za krzakami.Rozcierała jedno kolano, a drugie ogrzewała w zgięciu łokcia.Blade światełko ślizgało się po śniegu, zbliżając się do niej, lekko przemknęło po jej spódnicy i rękawiczce.Czekała, Poczekała jeszcze chwilkę i wyjrzała.Ciemna sylwetka mężczyzny poszła w stronę domów, idąc po oświetlonym latarką śniegu.Poczekała, aż mężczyzna zniknął, wstała i pobiegła do następnej ulicy.Hickory Lane? Switzer Lamę? Nie była pewna, którą idzie, ale obie prowadziły do Short Ridge Road.Miała odrętwiałe stopy mimo zimowych butów na futerku.Nagle oślepiło ją światło.Odwróciła się i zaczęła uciekać, ale z naprzeciwka błysnęło następne.Zbiegła na pobocze pustej szosy i, mijając jakiś garaż, popę­dziła w dół długiego zbocza.Pośliznęła się i upadła.Wygramoliła się ze śniegu, nadal trzymając w ręku ga­łąź.Światła zbliżały się do niej, a ona biegła po równi­nie śniegu.Błysnęło kolejne światło.Nie miała gdzie się ukryć, więc miotała się w kółko, aż wreszcie zzia­jana stanęła w miejscu.- Odejdźcie - krzyknęła do zbliżających się świateł; dwóch z jednej i jednego z drugiej strony.Pod­niosła wyżej gałąź [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl