[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tylko bez żadnego rzygania, rozumiemy się?Callahan skinął głową jak mały chłopiec, przyjmujący zasłużoną reprymendę.Kierowca mierzył go jeszcze przez chwilę uważnym spojrzeniem, po czym wysiadł.Coś taniego, pomyślał Callahan.Żeby spaliło język i ścisnęło gardło.Żeby zabiło ten okropny, słodkawy smak albo przynajmniej przytłumiło go do chwili, gdy znajdzie jakieś miejsce, w którym będzie mógł zacząć pić na serio.Pić, tylko pić i nic więcej.Bał się, że lada chwila załamie się i zacznie płakać, ale na szczęście nie miał łez.Czuł się zupełnie suchy i pusty w środku.Był tylko ten.smak.- Niech pan się pośpieszy.Odwrócił twarz do okna.Po drugiej stronie ulicy siedział na cementowych schodkach jakiś chłopak ze skrytą w dłoniach twarzą.Callahan nie spuszczał go z oka aż do chwili, gdy autobus ponownie ruszył, ale chłopak nawet nie drgnął.33Ben poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki i otrząsnął się momentalnie z płytkiego snu.- Już rano - szepnął Mark tuż przy jego uchu.Otworzył oczy, zamrugał raptownie, żeby pozbyć się zlepiającego powieki kleju, i spojrzał przez okno na świat.Świt nadszedł pod osłoną jesiennego, niezbyt intensywnego deszczu.Na drzewach rosnących wokół trawnika otaczającego północne skrzydło szpitala pozostała już tylko nie więcej niż połowa liści, a czarne gałęzie rysowały się na tle szarego nieba niczym litery jakiegoś nieznanego alfabetu.Prowadząca łagodnymi łukami na wschód szosa numer trzydzieści lśniła niczym skóra foki; jakiś samochód, jadący z włączonymi światłami, pozostawił na niej niknące, czerwone odbicie.Ben dźwignął się na nogi i rozejrzał dookoła.Pierś Matta unosiła się w regularnym, choć płytkim oddechu; Jimmy także jeszcze spał, wyciągnięty na obszernym fotelu.Na widok pokrywającej jego policzki szczeciny, zupełnie nie licującej z godnością lekarza, Ben przesunął dłonią po swojej własnej twarzy; drapało jak diabli.- Chyba już pora ruszać, prawda? - zapytał Mark.Ben skinął głową, starając się nie myśleć o tym, co czeka ich w zaczynającym się dopiero dniu.Jedyne, co może im pomóc, to nie planować niczego na dłużej niż dziesięć minut do przodu.Ujrzawszy determinację malującą się na twarzy chłopca poczuł coś w rodzaju mdłości.Podszedł do Cody'ego i szarpnął go za ramię.Jimmy otrząsnął się w fotelu jak pływak wychodzący z głębokiej wody.Kiedy otworzył oczy, przez chwilę malowało się w nich paniczne przerażenie, a potem popatrzył na nich nieprzytomnym spojrzeniem.Kiedy wreszcie doszedł do siebie, natychmiast się odprężył.- Och, to był tylko sen - westchnął z ulgą.Mark skinął ze zrozumieniem głową.- Już dzień! - powiedział Jimmy takim tonem, jakim notoryczny biedak mógłby zawołać „Pieniądze!”, po czym wstał, podszedł do łóżka i delikatnie zbadał Mattowi puls.- Jak on się czuje? - zapytał Mark.- Chyba lepiej, niż wieczorem - odparł Jimmy.- Ben, powinniśmy raczej skorzystać z windy dla personelu, na wypadek, gdyby wczoraj ktoś zauważył Marka.Trzeba unikać zbędnego ryzyka.- Czy pan Burke może zostać sam? - zaniepokoił się Mark.- Wydaje mi się, że tak - powiedział Ben.- Musimy zaufać jego przezorności.Barlow byłby zachwycony, gdyby udało mu się unieruchomić nas tutaj na cały dzień.Przemknęli się na palcach przez korytarz i zjechali windą do kuchni.O tej porze, prawie piętnaście po siódmej, panował tam ożywiony ruch.- Cześć, doktorze - powiedział jeden z kucharzy.Poza nim nikt nie zwrócił na nich uwagi.- Dokąd najpierw? - zapytał Jimmy.- Szkoła przy Brock Street?- Nie - pokręcił głową Ben.- Przed południem kręci się tam zbyt wielu ludzi.Mark, o której godzinie kończą zajęcia młodsze klasy?- Około drugiej.- W takim razie będziemy mieli jeszcze masę czasu.Teraz jedziemy do domu Marka.Po kołki.34W miarę, jak zbliżali się do Jerusalem, wnętrze buicka wypełniała coraz bardziej gęsta atmosfera strachu i rozmowa zupełnie się nie kleiła.Kiedy Jimmy skręcił z autostrady przy oświetlonym, zielonym drogowskazie z napisem DROGA NUMER 12 JERUSALEM, OKRĘG CUMBERLAND, Ben przypomniał sobie, że właśnie tędy wracał z Susan po ich pierwszej randce; chciała wtedy obejrzeć jakiś film, w którym ścigano by się samochodami.- Jest coraz gorzej - powiedział Jimmy.Jego blada, chłopięca twarz zastygła w grymasie strachu i wściekłości.- Boże, prawie czuć to w powietrzu.Rzeczywiście, pomyślał Ben.Nie był to jednak zapach fizyczny, lecz raczej psychiczny.Wyczuwany podświadomie odór otwartych grobów.Szosa była niemal zupełnie pusta.Po drodze minęli stojącą na poboczu furgonetkę Wina Purintona.Silnik pracował na wolnych obrotach, więc Jimmy zatrzymał samochód, a Ben wysiadł, zajrzał do skrzyni ładunkowej i przekręcił kluczyk tkwiący w stacyjce.Kiedy wrócił do buicka, Jimmy spojrzał na niego pytająco, lecz Ben potrząsnął głową.- Nie ma go tam; Już się prawie kończyło paliwo, więc musiał zniknąć kilka godzin temu.Jimmy z wściekłością uderzył pięścią w kolano.Kiedy jednak wjechali do miasteczka, powiedział z ulgą:- Patrzcie, Crossen otwiera interes.Istotnie, Milt nakrywał przezroczystą folią stojak z gazetami, rozmawiając z Lesterem Silviusem ubranym w żółty płaszcz przeciwdeszczowy.- Ale nie ma nikogo z pracowników - zauważył Ben.Milt dostrzegł ich i pomachał ręką; Ben odniósł wrażenie, iż jego twarz była poorana gęściejszą niż zwykle siecią zmarszczek.Na drzwiach Domu Pogrzebowego Foremana w dalszym ciągu wisiała tabliczka z napisem ,,Zamknięte”.Zamknięty był także sklep przemysłowy, podobnie jak apteka Spencera
[ Pobierz całość w formacie PDF ]