[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Warcząca ciężarówka ogromna,326biała, oznaczona logo sieci sklepów spożywczych mijamnie i zwalnia, gdy zbliża się do granicy.Podnoszę się nałokciach.W murze granicznym jest przerwa zakratowana ciężkążelazną bramą, którą przecina rozpościerająca się jak srebrnyjęzyk autostrada.Gdy ciężarówka przystaje, z wartowniwyłaniają się dwie ciemne postaci.Oświetlone od tyłureflektorami wyglądają jak wyrzezbione cienie z czarnymizarysami karabinów.Znajduję się zbyt daleko, by dosłyszeć, comówią, ale przypuszczam, że sprawdzają kierowcom dokumenty.Jeden ze strażników okrąża samochód, dokonując inspekcji.Nieotwiera jednak dna ciężarówki ani nie sprawdza wnętrza.Azatem nie są zbyt gorliwi.Tym lepiej dla mnie.Przez następne kilka godzin widzę jeszcze pięć przejeż-dżających ciężarówek.W każdym przypadku rytuał się powtarza,aczkolwiek jedna ciężarówka, z napisem EXXON, zostajeotwarta i dokładnie przeszukana.Obserwuję i obmyślam plan.Przesuwam się bliżej granicy, trzymając się cały czas tuż przyziemi, przemieszczając się tylko wówczas, gdy autostrada jestpusta i księżyc chowa się za jedną z ciężkich, masywnych chmur.Kiedy jestem jakieś dziesięć metrów od muru, znowu przykucami czekam.Z tej odległości widzę nawet twarze strażników, gdywyłaniają się co jakiś czas z budki strażniczej i okrążają przybyłeciężarówki.Dochodzą mnie też strzępy rozmów: pytają o do-wody, sprawdzają prawo jazdy i dokumenty rejestracyjnesamochodu.Rytuał trwa nie dłużej niż trzy, cztery minuty.Będęmusiała działać szybko.Jest zimno, mogłam założyć coś cieplejszego niż wiatrówkę.Ale przynajmniej chłód nie pozwala mi stracić czujności.327Kiedy wreszcie pojawia się możliwość działania, słońcezaczyna już wschodzić za cienką zasłoną ciemnych poszarpanychchmur.Reflektory wciąż się palą, ale w bladym świetle porankaich moc słabnie i już tak nie oślepiają.Przed bramą zatrzymuje się śmieciarka, która z jednej stronyma przymocowaną drabinę prowadzącą na metalowy dach.Biorędo ręki kamień wyszukany wcześniej w rowie, choć najpierwmuszę trochę poruszać palcami, by przywrócić w nich krążenie.Kończyny mam zesztywniałe i obolałe z zimna.Jeden ze strażników okrąża ciężarówkę z karabinem w ręku.Drugi stoi przy oknie kierowcy, dmuchając w ręce, i zadajestandardowe pytania: Skąd pan jedzie i dokąd się udaje?".Podnoszę się z kamieniem w ręku i przykucnięta przebiegamszybko między drzewami, uważając, by stawiać stopy tylko namokrej ściółce, która tłumi dzwięk moich kroków.Serce wali mimocno i podchodzi do gardła, tak że ledwo oddycham.Strażników mam po prawej stronie, kilka metrów ode mnie.Będęmieć tylko jedną szansę.Kiedy jestem na tyle blisko muru, by mieć pewność, że trafię,biorę zamach i rzucam kamieniem w jeden z reflektorów.Następuje mała eksplozja i rozlega się brzęk tłuczonego szkła.Natychmiast się chowam, a obaj strażnicy odwracają sięgwałtownie. Co się dzieje, do cholery? mówi jeden z nich i ruszabiegiem w stronę zniszczonego reflektora, zarzucając karabin naramię.Modlę się, by drugi strażnik ruszył za nim.Ten jednak stoiniepewnie i tylko przekłada broń z lewej ręki do prawej, po czymspluwa.No idz, idz, idz.328- Proszę zaczekać - mówi do kierowcy, a potem rusza w śladykolegi.Oto moja szansa.Strażnicy zajęci są oglądaniem roz-trzaskanego reflektora w odległości jakichś dziesięciu metrów odbramy.Muszę się zbliżyć do ciężarówki od strony pasażera.Schylam się i kurczę tak, jak tylko potrafię.Nie mogę ryzykować,że kierowca dojrzy mnie w lusterku.Przez dwadzieściastraszliwych sekund jestem na drodze całkowicie odsłonięta,pozbawiona ochrony drzew i krzaków, które służyły mi zakryjówkę, i wtedy nagle dopada mnie wspomnienie pierwszegorazu, gdy Alex zabrał mnie do Głuszy.Przypomina mi się, jakabyłam przerażona, przechodząc przez ogrodzenie, jak czułam siębezbronna i obnażona.Jeszcze tylko dziesięć kroków, jeszcze pięć, dwa.Wreszciepodciągam się na drabinę, której zimny metal szczypie mnie wpalce.Kiedy docieram na dach, przylegam do niego płaskobrzuchem, na warstwie rdzy i ptasich odchodów.Nawet metalwydziela słodki, mdlący fetor gnijących śmieci - zapach, którymusiał przeniknąć przez lata przez konstrukcję ciężarówki.Chowam twarz w rękawie, by powstrzymać kaszel.Dach jestnieco wklęsły i otoczony pięciocentymetrową metalową barierką,a więc przynajmniej nie będę się bała, że spadnę, gdy wreszcieruszymy.W każdym razie taką mam nadzieję. Hej! krzyczy kierowca w stronę strażników. Możeciemnie przepuścić? Muszę się trzymać harmonogramu!Na początku odpowiada mu cisza.Upływa wieczność, zanimsłyszę powracające kroki i jeden ze strażników oznajmia:329 W porządku, proszę jechać.%7łelazna brama otwiera się ze szczękiem i ciężarówka rusza.Gdy nabiera prędkości, pęd spycha mnie do tyłu, na szczęścieudaje mi się zaklinować ręce i nogi o metalową barierkę.Z górymuszę wyglądać jak ogromna rozgwiazda przyssana do dachu.Wiatr smaga mnie, kłując w oczy, a wraz z nim uderza mnieprzenikliwe zimno, niosące z sobą zapach pobliskiej rzekiHudson.Po lewej, tuż za autostradą, znajduje się miasto:billboardy, zdemontowane lampy i brzydkie bloki oszarofioletowej powierzchni, która wygląda jak posiniaczonaskóra zwrócona w stronę wschodzącego słońca.Warcząca ciężarówka sunie autostradą, a ja skupiam się tylkona tym, by się na niej utrzymać, by nie wypaść na drogę.Zimnoprzenika mnie teraz aż do bólu, mam wrażenie, jakby tysiąceigiełek wbijało mi się w twarz i ręce.Muszę zaciskać powieki,ponieważ oczy mi łzawią.Powoli wstaje ponury dzień.Czerwonyblask na horyzoncie szybko się wypala, zassany przez chmury.Zaczyna mżyć.Każdą kroplę deszczu odczuwam jak odłamekszkła na skórze, a dach ciężarówki staje się śliski i coraz ciężej misię na nim utrzymać.Na szczęście wkrótce zwalniamy i zjeżdżamy z autostrady.Jest jeszcze wcześnie, więc ulice są na ogół spokojne i ciche.Jedziemy przez wąskie kaniony pomiędzy wysokimi wzgórzamize stali i betonu.Nade mną wyłaniają się strzeliste wieżowce, jakwielkie palce wyciągnięte w stronę nieba.Czuję też zapachyjedzenia wydobywające się na ulicę przez otwarte okna, wońbenzyny i dymu.Czuję bliskość milionów ludzi.Pora wysiadać.330Gdy ciężarówka zatrzymuje się na światłach, schodzę podrabinie rozglądając się wokół, by się upewnić, że nikt mnienie obserwuje i ląduję miękko na chodniku.Zmieciarka ruszadalej, a ja zaczynam tupać i chuchać na ręce, by przywrócićczucie w palcach.Siedemdziesiąta Druga Ulica.Julian mówił, żemieszka przy Charles Street, a to jest daleko na południe.Znatężenia światła wnioskuję, że musi być koło siódmej a możetrochę pózniej, jako że gęsta warstwa chmur utrudniadokładniejsze określenie czasu.Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy w autobusie wtakim stanie.Jestem przemoczona i ubłocona.Zawracam więc wstronę West Side Highway i ścieżki dla pieszych, która łączypółnoc z południem, przez długi, dobrze utrzymany park,biegnący równolegle do rzeki.Tutaj łatwiej będzie uniknąć ludzi.Wątpię, by ktoś wybrał się na poranny spacer w taki deszczowydzień
[ Pobierz całość w formacie PDF ]