[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wracał tedy do gospody, rozmyślając nie bez niepokoju o komplikacjach, jakie mogą z tego, co zaszło, wyniknąć.Zapewne - myślał - gdybym to ja znalazł się na miejscu Trurla, właściwy mi spokój duchowy natychmiast zaprowadziłby ład, ponieważ miast awanturować się i gadać o przesiadce, co wszak musiało zaraz ściągnąć podejrzenie o chorobę umysłową, zażądałbym, wykorzystując nowe, królewskie ciało, ścigania rzekomego Trurla, to jest Baleryona, który biega gdzieś teraz po mieście, a zarazem rozkazałbym, aby drugi konstruktor pozostał u mego królewskiego boku jako tajny radca.Ale ten bałwan skończony - tak nazwał w myśli Trurla - króla mimo woli - puścił wodze nerwom; nie ma rady, muszę puścić w ruch moje talenta strategiczne, inaczej się to dobrze nie skończy.- Po czym przypomniał sobie, co wie właściwie o wymienniku osobowości, a było tego sporo; najważniejsze, a zarazem najbardziej groźne wydało mu się niebezpieczeństwo, o jakim lekkomyślny Baleryon, nadużywający gdzieś Trurlowego ciała, nie miał pojęcia.Bo gdyby upadł gdziekolwiek i tryknął rogami jakiś przedmiot materialny a martwy, jego osobowość natychmiast by w ową rzecz weszła, że jednak martwe przedmioty nie mają osobowości i tym samym niczego w zamian ofiarować ze swej strony wymiennikowi nie mogą, ciało Trurlowe padłoby martwe, duch królewski zaś, zaklęty w kamień, słup latarni czy zgoła stary chodak, po kres wieczności tkwiłby w tym wcieleniu.Niespokojny, przyspieszył kroku i opodal gospody od rozprawiających żywo mieszczan dowiedział się, jak to jego kolega wyleciał jak szalony z pałacu królewskiego, jakby go diabli ścigali, i jak gnając po długich a stromych schodach, wiodących do portu, wywrócił się i złamał nogę.To wprawiło go w gniew całkiem nadzwyczajny; leżąc, zaczął ryczeć, że jest samym królem Baleryo - nem we własnej osobie i domaga się nadwornych lekarzy, lektyki z puchową pierzyną i wonności odświeżających, a gdy obecni śmiali się z jego szaleństwa, czołgał się po bruku, klnąc na czym świat stoi i targając na sobie szaty, aż jakiś przechodzień, litościwego widać serca, pochylił się nad nim i chciał go podnieść.Wtedy leżący zerwał z głowy czapkę, spod której, jak przysięgali naoczni świadkowie, pokazały się rogi diabelskie.Rogami tymi ubódł owego dobrego samarytanina w czoło, za czym padł jak martwy na ziemię, dziwnie zesztywniawszy i wydając jeno słabe jęki, natomiast ugodzony rogami zmienił się w jednej chwili, “jakoby sam szatan w niego wstąpił”, i tańcząc, podskakując, poszturchując stojących na jego drodze, pognał galopem w dół schodów, do portu.Aż się słabo zrobiło Klapaucjuszowi z wrażenia, gdy to wszystko usłyszał, pojął bowiem, iż Baleryon, uszkodziwszy ciało Trurlowe, które tak krótko mu służyło, chytrze przeniósł się do ciała jakiegoś nieznanego przechodnia.No, teraz dopiero zacznie się! - pomyślał ze zgrozą.- I jakże teraz odnajdę Baleryona, schowanego w nowym, a nieznanym ciele?! Gdzie go w tej postaci szukać? - Próbował wywiedzieć się zręcznie od mieszczan, kim był ów przechodzący, co tak zacnie odniósł się do poszkodowanego niby - Trurla, jak również, co się stało z rogami; nie wiedziano, co to za jeden, ów samarytanin, prócz tego, że strój miał zarazem cudzoziemski i marynarski, jakby przybył okrętem z innych stron; o rogach zaś nikt nic nie wiedział, a tylko pewien żebrak, któremu nogi, jako że był bezdomny, nie posmołowane przerdzewiały i musiał posługiwać się kółeczkami, przykręconymi do lędźwi, przez co miał lepszy punkt widzenia na sprawy toczące się tuż nad ziemią, powiedział Klapaucjuszowi, że zacny marynarz zerwał leżącemu rogi z głowy tak szybko, iż nikt inny tego nie dostrzegł.Wyglądało więc na to, że Baleryon znów jest w posiadaniu wymiennika i proceder karkołomnych przesiadek z ciała w ciało może kontynuować.Ale wieść o tym, że przebywał teraz w jakimś marynarzu, poważnie przelękła Klapaucjusza.Masz ci los! - pomyślał.- Marynarz, a więc powinien pewno wnet odpłynąć swym statkiem.Kiedy w porę się na pokładzie nie zjawi (a na pewno nie zjawi się, bo wszak nie wie, z jakiego statku pochodzi!), kapitan zwróci się do portowej straży, ta zaś uwięzi go jako uciekiniera, jako zbiega ze służby, i w ten sposób król Baleryon znajdzie się w lochu więziennym! A jeśli choć raz tryknie w rozpaczy o mur owego lochu rogami, to jest aparatem - biada, po trzykroć biada!! - Mimo więc, iż nikłe były szansę odnalezienia marynarza, w którego się przeprowadził Baleryon, poszedł Klapaucjusz bez zwłoki do portu.Szczęście mu sprzyjało, ujrzał bowiem z dala znaczne zbiegowisko.Czując pismo nosem, wmieszał się w tłum i z podsłuchanej rozmowy pojął, iż stało się coś wielce podobnego temu, czego się obawiał.Nie dalej niż przed kilku chwilami pewien czcigodny armator, właściciel całej floty handlowej, ujrzał swego marynarza, znanego mu z wyjątkowej prawości; wszelako tym razem marynarz ów obrzucał wyzwiskami przechodniów, a tym, co go przestrzegli i radzili, by szedł w swoją drogę i lękał się policji, hardo odwrzaskiwał, że on sam może być, kim zechce, a choćby i całą policją naraz.Zgorszony tym widokiem armator odezwał się do marynarza, który złamał na nim zaraz dość grubą pałkę, podjętą z ziemi.Wtedy pojawił się oddział patrolujący port, jak zwykle miejsce częstych bijatyk, i traf chciał, że na jego czele szedł sam komendant dzielnicy.A że marynarz trwał w krnąbrnym nieposłuchu, kazał go natychmiast uwięzić.Podczas aresztowania marynarz rzucał się jak szalony na samego komendanta i ubódł go głową, z której wystawało coś na kształt rogów.W tej samej chwili marynarza jakby coś odmieniło - wielkim głosem jął wołać, iż jest policjantem, i to nie zwykłym, lecz dowódcą straży portowej, natomiast komendant, przysłuchujący się owemu bredzeniu, zamiast zgniewać się, z niewiadomych powodów roześmiał się, jakby niezwykle ubawiony, i przykazał swym podkomendnym, aby, nie żałując ręki ani kija, czym prędzej odprowadzili awanturnika do loszku.Tak więc w niespełna godzinę Baleryon zmienił już siedzibę cielesną po raz trzeci i przebywał w ciele komendanta policji, ów zaś, Bogu ducha winien, siedział w podziemiu więziennym.Klapaucjusz westchnął tylko i udał się prosto na posterunek straży.Znajdował się on w kamiennym budynku nad brzegiem morza.Nie zatrzymany jakoś przez nikogo, wszedł do środka i po kolei zaglądał do pustych pokoi, aż ujrzał się naprzeciw olbrzyma, uzbrojonego po zęby, tkwiącego w przyciasnym mundurze, który srogo nań popatrzał i taki zrobił ruch, jakby go chciał wyrzucić za drzwi.W następnej chwili tęgi ów osobnik, którego widział po raz pierwszy w życiu, mrugnął doń znienacka i roześmiał się, a jego nie nawykła do śmiechu twarz zdumiewająco się przekształciła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]