[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wtedy ona zmrużyła swe śliczne oczy i patrzyła na mnie długo, potem, niby patrząc w okno i niby nie mówiąc wprost do mnie, rzekła bardzo znacząco:— „Niech się wprzód każdy dobrze zastanowi, nim kocham ciebie drugiej duszy powie!”Znam te słowa z jej właśnie pamiętnika, gdzie je wpisał poborca podatkowy, ale nie wiem, kto je skomponował, gdyż są do rymu, a poborca podatkowy jest pijak, bije podobno żonę i nigdy nie napisał wiersza.Ale dlaczego ona mi to mówi? Jeśli wie, że ją kocham śmiertelną miłością, nie powinna wątpić w wieczną miłość, a co do tego „zastanowienia się”, to była wcale zbyteczna uwaga, bo moim zdaniem, jeśliby się każdy człowiek zastanowił nad.tym, co czyni, zanim zacznie kochać — nikt by się nie kochał, zbyt wiele bowiem jest cierpień i udręczeń w miłości.Byłem więc bardzo smutny tego dnia i siadłszy wieczorem przy oknie, za którym poczynały kwitnąć białe bzy, oparłem głowę na rękach i patrzyłem w niebo, oczyszczone z chmur, bo księżyc miał wejść na nie za chwilę spoza dachów, nad którymi widniała już srebrzysta mgła, jak srebrna łuna, choć jeszcze nie było widać księżyca.Jakiś cień padł na moje rozświetlone szczęście, więc czekałem ukazania się księżyca, jak zjawienia się kogoś dobrego, komu można powiedzieć wszystko i serdecznie się użalić; nie byłem nieszczęśliwy, lecz bardzo smutny, choć mi się nie wydarzyło nic złego; powtarzałem sobie wyraźnie, że przecież nic się nie stało, a wtedy poczynało mnie dręczyć wspomnienie zmrużonych oczu.Czemu ona pytała o wieczną miłość? Jaka może być inna?I czemu powiedziała to tak bardzo dziwnie?…Straszne rzeczy kryją się w tajemnicy miłości; kiedy zaś o tym właśnie myślałem, księżyc, jakby się powoli wdrapał po wysokim, czarnym kominie, ukazał się nad dachem i zaświecił mi wprost w oczy tak dziwnym światłem, że powoli przymknąłem oczy i zdawało mi się, że mdleję, tak mnie nagle odeszły wszystkie siły, niemoc zaś moja była tak wielka, że choć się opamiętałem z nagła, nie mogłem już powstrzymać łez, które płynąć zaczęły powoli, strasznie ciepłe i tak obfite, żem ich otrzeć nie zdołał, i przez nie już patrzyłem na niebo, na którym już nie jeden świecił księżyc, gdyż przez łzy widziałem ich kilka, wszystkie zamglone i wszystkie okropnie smutne.Byłem nazajutrz dumny z tego, że miłość moja zaczyna być bardzo tragiczna, i starałem się nawet być więcej smutny, niż byłem w istocie.Tu się jednak zaczęła prawdziwa tragedia.Podszedł tego dnia ku mnie Zygmunt i patrząc mi ironicznie w oczy, rzekł:— Ktoś ci kazał powiedzieć, abyś nie chodził co dnia koło poczty, bo to może kogoś skompromitować!Coś mnie uderzyło mocno w głowę, bo ujrzałem w oczach całe gwiaździste niebo; zanim jednak zdołałem zabić tego podłego człowieka, on uciekł już dawno i zaczął w oddali tarzać się po ziemi z radości.Podły, podły człowiek… Dnia tego nic nie jadłem, za to ze sto razy przeczytałem w Izabeli, królowej hiszpańskiej ten prawdziwy, och, jak bardzo prawdziwy ustęp, pełen grozy:„Jestem przez ciebie nienawidziany, królowo!” — „odejdź, marszałku Serraro, dziś chcę być bez żony…”Co się po tych słowach działo w jego duszy, to samo działo się teraz w mojej.Zacząłem walkę, lecz bez wiary w zwycięstwo, w takiej sytuacji można tylko uwierzyć w śmierć; myślałem długo w noc, co mi czynić należy, i ciągle dochodziłem do jednego wniosku: należy się zabić.Tak, lecz przedtem zabić jego, Zygmunta, i to nie zwyczajnym sposobem, lecz jakimś bardzo wymyślnym, gdyż spełnił on zbrodnię największą z największych, zdradził bowiem przyjaciela.O niej starałem się nie myśleć, chociażby mi łatwiej było przyszło wyrwanie stuletniego dęba z korzeniem niż jej imienia z serca, w które wrosło przez dni kilka, żadna bowiem liana nie rośnie tak prędko, jak drzewo miłości.Bałem się przy tym wszystkim bardzo, że zerwiemy znajomość, a ona mi nie odda Ducha puszczy, przez co mógłbym mieć arabską awanturę, gdyż to nie była moja książka.Zacisnąłem zęby i myślałem aż do świtu.Rano zaś, w niedzielne rano, twarz już miałem spokojną jak kamień, choć tragiczną; wlazłem na strych, zamknąłem się tam starannie i w największej ciszy począłem ostrzyć na kamieniu scyzoryk; od czasu do czasu próbowałem ostrza na wiszących na strychu koszulach, które przecinałem z góry na dół jednym wspaniałym cięciem.Już był ostry.Odwinąłem tedy rękaw, obnażyłem ramię i zatapiając stal w ciele powoli, aby dłużej i mocniej bolało, począłem ryć na ramieniu wielką, krwawą literę K.Jej literę… Chociaż mi pociemniało w oczach, nie syknąłem nawet, gdyż kto się waży już na takie rzeczy, jak zadawanie samemu sobie niezmiernej męki, ten powinien okazać odwagę bohatera; kiedy jednak ujrzałem krew, biegać począłem po strychu i suszącą się tam.nieco już pokrajaną, bielizną począłem ocierać krew na ramieniu; nie było tej krwi wprawdzie wiele, co jednak było bielizny, to była krwawa, jakby trzydziestoletnia wojna nie gdzie indziej się odbywała, tylko na naszym strychu.Blady i drżący ze wzruszenia, lecz dumny i tragicznie spokojny, szedłem tam, gdzie była moja dusza i skąd pochodziła moja męka — aż do poczty.Panna Kazia siedziała na podwórzu pod kasztanem i łapała na kamiennym stoliku muchy do swoich naukowych zbiorów; ujrzawszy mnie, zmarszczyła brwi i nie skinęła nawet głową.Skłoniłem się z uszanowaniem, tak że aż pył się podniósł ze żwiru, po którym gwałtownie szurnąłem prawą nogą w ukłonie.Podała mi milcząco rękę i wydęła usta.Ja milczałem czas jakiś, wreszcie po zbyt długiej chwili, gwałtownie się zaczerwieniwszy, zapytałem:— Czy pani nie uważa, że jestem śmiertelnie blady?Podniosła na mnie cudowne swoje oczy, przypatrywała mi się przez moment ze zdumieniem, wreszcie wybuchła straszliwym, okrutnym, obłąkanym śmiechem.W pauzach tego śmiechu rzekła:— Pan jest blady? Pan jest czerwony jak burak…Niespodziana fala złości napłynęła mi do serca, gdyż gorzej nie można spoliczkować człowieka; wszystko mogłem ścierpieć, lecz nie podejrzenie, że nie jestem w tej chwili blady.Długo ważyłem słowa, rzekłem wreszcie z godnością:— Jeżeli jestem czerwony, to chyba od krwi.To mówiąc, szatańczo ironiczny, nad wyraz złośliwy, niepodobny do siebie, zacząłem powoli odwijać rękaw kurtki, co widząc ona, krzyknęła ze wstydu i szybko zakryła dłońmi oczy, widniałem jednak, że z niezmierną ciekawością patrzy przez palce.Dreszcz po niej przebiegł, nie spodziewała się widocznie ujrzeć tego, co ujrzała — straszliwe, krwawe ramię.A ja, wytrzymawszy w milczeniu odpowiednią chwilę, mówiłem drwiąco:— Niech to Zygmunt potrafi!Wtedy ona odjęła dłonie od twarzy i spojrzała na mnie z nieskończoną pogardą; uśmiechając się lekko, jak wielka dama, zapytała mnie, również drwiąco:— A czy pan wie, co zrobił pan Zygmunt? Bydlę on jest, nie pan — pomyślałem, ale nie odrzekłem nic, bo mię paliła ciekawość [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl