[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wielka odległość nie po-zwoliła mi rozpoznać, czy to łódz, czy jaka wielka ryba.Na nieszczęście nie miałem z sobąperspektywy.Ponieważ przedmiot ów wkrótce zniknął mi z oczu, puściłem się w dalszą po-dróż.Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy w miejscu, na którym przed czterema laty byławyciśnięta stopa ludzka, ujrzałem mnóstwo porozrzucanych piszczeli, parę czaszek ludzkich iniepodogryzanych rąk z okrwawionymi palcami.Wszystko to leżało w dużym, okrągłym za-głębieniu, w środku którego były ślady świeżo wypalonego ogniska.Oburzenie, przestrach, zgroza, obrzydliwość, gniew, przykuły mię do ziemi.Stałem jakgłaz, nie mogąc poruszyć się z miejsca, krew ścięła się w żyłach na widok piekielnej zwierzę-cości ludożerców.Na koniec przemógłszy odrętwienie, zacząłem biec na powrót ku mojemumieszkaniu, nie tyle miotany trwogą, co wściekłością.Przypadłszy do domu, zacząłem rozważać całą przygodę.A więc obrzydli Karaibowie nieprzypływali do wyspy dla zbierania jej płodów, lecz dla wyprawiania swych uczt obmierz-łych.Więc po dziewięciu latach zostawania w samotności, pierwsze zetknięcie z rodem ludz-kim, zamiast pociechy i radości, przyniosło mi tak okropne wrażenie.O, jakże Bóg łaskaw, żemię im na pastwę nie wydał.Gdybym o parę godzin wcześniej opuścił mieszkanie, niezawod-nie wpadłbym w ich ręce i wtedy, zamordowawszy mię okrutnie, byliby wyprawili sobie ban-kiet z mego mięsa.Wypadek ten napełnił mię znowu bojaznią.Jak złoczyńca wymykałem się z mieszkania,nie myśląc o odwiedzeniu czółna, a to z obawy, ażebym nie spotkał się z ludożercami.Sprzętzboża, zwózkę oraz wszystkie czynności odbywałem ukradkiem, zawsze od stóp do główuzbrojony.Nawet nie odważyłem się polować bronią ognistą, albowiem dzicy, usłyszawszywystrzał, mogli pójść za jego kierunkiem, wyśledzić mnie i zamordować.Wkrótce nadeszła zima.W tym czasie byłem wolny od odwiedzin ludożerców, gdyż morzewciąż wzburzone nie dozwoliło ich wątłym statkom przebywać przestrzeni, rozdzielającychoba lądy.Mimo to miałem zawsze pod ręką kilka nabitych muszkietów, a oba falkonety, na-ładowane drobnymi kulami, oczekiwały napastników.Widok szczątków ludożerczej biesiady nadał dziwny zwrot moim myślom.Przez całą zimęo niczym innym nie marzyłem, jak tylko o zemście nad dzikimi.Wyszukiwałem sposoby uka-rania obrzydłych biesiadników, pragnąłem serdecznie zajść ich podczas szkaradnej uczty,srogim odwetem pomścić krew przelaną i na zawsze odebrać im chętkę odwiedzania mej wy-spy i wyprawiania na niej swych obmierzłych obchodów.Ale jakże tego dokonać? Czyż mogę sam jeden napaść na dwudziestu lub trzydziestu Ka-raibów, uzbrojonych w strzały i dziryty.Wszak tak samo można lec od tej broni, jak od kulilub szabli.A gdybyś też podminował miejsce, na którym palą ogień i pieką ciała ludzkie i gdy żar do-sięgnie prochu, wysadził w powietrze z tuzin tych łotrów? Lecz pomysł ten nie był dobry.Naprzód, że nie mogłem przewidzieć, gdzie ogień rozpalą za drugim razem, powtóre prochmógłby się za wcześnie albo za pózno zapalić, a w takim razie zepsułbym na próżno kilka-dziesiąt funtów mego nieocenionego materiału.Pózniej przychodziło mi na myśl, żeby zaczaić się w bezpiecznym, a nie bardzo odległymmiejscu z kilkoma muszkietami dobrze nabitymi, wypalić ze wszystkich, a na resztę, przera-żoną niespodziewaną klęską, wpaść z szablą i pobić do szczętu.Przez parę tygodni rozważa-88łem ten pomysł, tak iż kilka razy śniło mi się, jakobym z dzikimi staczał walkę, a gdy znówwiosna powróciła, kilka razy wychodziłem dla upatrzenia stosownego miejsca na zasadzkę.Umysł, zajęty wciąż obrazami rzezi, przedstawiał mi mnóstwo ludożerców, padających odstrzałów.Nareszcie wynalazłem doskonałą kryjówkę.Był to wąwóz, biegnący od strażnicy ażku wybrzeżu, na którym odbywały się uczty dzikich.Gęsta krzewina zakrywała wyborniewchód do wąwozu.Ze strażnicy mogłem doskonale wyśledzić przybycie łodzi i mieć dosyćczasu, aby przed wylądowaniem Karaibów na wyspę dopaść kryjówki.Ukryty w wielkim,wypróchniałym drzewie, nie widziany przez dzikich, położyłbym z łatwością trupem kilkuna-stu, zanim by ochłonęli z pierwszego przestrachu.Przygotowawszy więc cztery muszkiety, umieściłem je na zewnątrz pnia wypróchniałego,a co rano z dwoma pistoletami i szablą wychodziłem na zwiady ku wybrzeżom
[ Pobierz całość w formacie PDF ]