[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szukał wsparcia u innych kapłanów, w tej chwili pilnie oglądających własne paznokcie albo zapatrzonych w posadzkę.Przekazywali oczywistą wiadomość: Koomi został sam.Chociaż, gdyby jakimś cudem wygrał to starcie umysłów, otoczą go ludzie zapewniający, że stali za nim przez cały czas.- Przecież to jest ich kraj - wymamrotał.- Co?- To, ehem, to jest ich kraj, Diosie - powtórzy Koomi.Zaczynał tracić cierpliwość.- To bogowie, do licha!- To nasi bogowie - syknął najwyższy kapłan.- My nie jeste­śmy ich ludźmi.Są moimi bogami i nauczą się robić to, co się im rozkaże.Koomi zrezygnował z frontalnego ataku.Nie potrafił wytrzy­mać tego szafirowego spojrzenia, wystać przed tym nosem jak to­pór bojowy, a przede wszystkim nie mógł liczyć na to, że zarysuje powierzchnię straszliwej prawości Diosa.- Ale.- wykrztusił.Dios machnął tylko drżącą dłonią.- Nie mają prawa! - oznajmił.- Nie wydałem żadnych pole­ceń.Nie mają prawa!!!- Więc co teraz zrobimy? - spytał Koomi.Dios nerwowo zaciskał i prostował palce.Czuł się tak, jak mógł­by się czuć rojalista - prawdziwy rojalista, rojalista, który wkleja do albumu portrety całej rodziny królewskiej, rojalista, który złego sło­wa nie da na nich powiedzieć, przecież tacy byli wspaniali, a teraz nie mogą się bronić - gdyby nagle rodzina królewska wkroczyła mu do salonu i zaczęła przestawiać meble.Dios tęsknił za nekropolią, za chłodem i ciszą wśród starych przyjaciół, za chwilą snu, po któ­rej potrafi myśleć szybciej.Koomi aż podskoczył.Niepokój Diosa był szczeliną, w którą - z należytą uwagą i ostrożnością - uda mu się wbić klin.Ale nie wolno używać młotka.Twarzą w twarz, Dios mógłby wygrać z całym światem.Starzec znowu drżał.- Czyja próbuję im mówić, jak mają prowadzić sprawy w kra­inie umarłych? - szepnął.- Więc i oni niech mnie nie pouczają, jak mam rządzić swoim królestwem.Koomi zachował to wywrotowe oświadczenie dla dalszego prze­myślenia i delikatnie poklepał Diosa po ramieniu.- Masz rację, oczywiście - powiedział.Dios przewrócił oczami.- Mam? - upewnił się podejrzliwie.- Jestem przekonany, że jako królewski minister znajdziesz ja­kiś sposób.Masz nasze pełne poparcie, o Diosie.Koomi skinął ręką na kapłanów, którzy chórem się z nim zgo­dzili.Jeśli nie można już polegać na królach i bogach, zawsze moż­na liczyć na starego Diosa.Nie było wśród nich żadnego, który nie wolałby nieokreślonego gniewu bogów od przygany najwyższego kapłana.Dios przerażał ich na tak wiele sposobów, że żadne nad­przyrodzone bóstwo nie mogło mu dorównać.Dios sobie poradzi.- I nie dajemy posłuchu tym szalonym pogłoskom o zniknięciu króla.Z pewnością są przesadzone i bezpodstawne - dodał Koomi.Kapłani pokiwali głowami, jednak w umyśle każdego z nich na­wet najmniejsze pogłoski rozwijały długie ogony wątpliwości.- Jakim pogłoskom? - rzucił Dios półgębkiem.- Oświeć nas zatem i wskaż ścieżkę, którą musimy podążyć.Dios zawahał się.Nie wiedział, co robić.To było całkiem nowe doświadczenie.To była Zmiana.Jedyne, o czym myślał, co zajmowało jego umysł, to słowa Rytu­ału Trzeciej Godziny, które wypowiadał o tej porze przez.jak dłu­go? Za długo, za długo! Powinien już dawno udać się na spoczy­nek, ale chwila nigdy nie była odpowiednia, nie znalazł się nikt uzdolniony, zginęliby bez niego, królestwo by się zachwiało, zawiódł­by wszystkich, więc przepływał przez rzekę.Zawsze zaklinał się, że to już ostatni raz, ale nigdy tego nie dotrzymał, gdy chłód ogarniał ciało, a dekady stawały się.dłuższe.A teraz, kiedy królestwo go potrzebuje, słowa Rytuału Trzeciej Godziny wypaliły się w ścieżkach mózgu i tłumią wszelkie próby myślenia.- Ehm.- powiedział.***Ty Draniu gryzł z zadowoleniem.Teppic przywiązał go nie­daleko do drzewka oliwnego, które właśnie doznawało śmiertelnego strzyżenia.Czasami wielbłąd przerywał, pod­nosił głowę i spoglądając na krążące nad miastem Efeb mewy, wy­strzeliwał w ich stronę krótką, przerażająco skuteczną serię oliwko­wych pestek.Rozmyślał nad pewną interesującą koncepcją fizyki tauwymiarowej, unifikującą czas, przestrzeń, magnetyzm, grawitację i - z ja­kichś powodów - brokuły.Okresowo wydawał odgłos przywodzący na myśl wybuchy w kamieniołomach, który jednak oznaczał tylko, że wszystkie żołądki działają doskonale.Ptraci siedziała pod drzewem i karmiła żółwia liśćmi winorośli.Białe ściany tawerny promieniowały żarem, ale, pomyślał Tep­pic, wyglądało tu całkiem inaczej niż w Starym Państwie.Tam nawet upał jest stary, a stęchłe i martwe powietrze ściska jak imadło; czu­je się, że zrobione jest z wygotowanych stuleci.Tutaj orzeźwiała morska bryza, niosąca ostre kryształki soli i ekscytujące aromaty wi­na.Zresztą na aromatach się nie kończyło, gdyż Xenon pił już dru­gą amforę.Było to takie miejsce, gdzie sprawy podwijały rękawy i za­czynały się dziać.- Wciąż nie rozumiem, co z tym żółwiem - powiedział z nieja­kimi trudnościami.Właśnie wypił pierwszy łyk efebiańskiego wina, które najwyraźniej oblepiło mu gardło.- Całkiem proste - wyjaśnił Xenon.- Popatrz.Powiedzmy, że ta pestka oliwki będzie strzałą, a ta.- rozejrzał się z roztargnie­niem - a ta ogłuszona mewa żółwiem.Tak? Teraz, kiedy wypuścisz strzałę, ona leci do me.do żółwia.Mam rację?- Chyba tak, ale.- Ale, przez ten czas, me.żółw przesunie się kawałek.Mam rację?- Chyba tak - przyznał bezradnie Teppic.Xenon spojrzał na niego tryumfalnie.- Czyli strzała musi lecieć trochę dalej, do miejsca, gdzie żółw jest w tej chwili.Tymczasem żółw przele.przeszedł jeszcze kawa­łek [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl