[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od wschodu i zachodu otaczałyją wzgórza skaliste, od południa zasłaniały znacznej wysokości góry.Długość jej mogła wy-nosić milę, szerokość nieco więcej niż pół mili angielskiej.Pyszna zieloność trawy, zaścielającej dolinę nadobnym kobiercem, nadzwyczajnie mię za-chwyciła.Tu i ówdzie rosły gaiki palm kokosowych, urozmaicając okolicę, z boku zaś błękit-na wstęga czystej jak kryształ rzeczki dopełniała piękności tego miłego ustronia.Dodajmy do55tego, że góry, zasłaniające je od południa, łagodziły skwar klimatu, nie dopuszczając gorące-go wiatru.Pół dnia przepędziłem w tym miejscu, zwiedzając we wszystkich kierunkach rozkosznądolinę.Zdawało mi się, że jestem w jakimś przepysznym ogrodzie.Dlaczegóż nie znalazłemjej zaraz po moim przybyciu na wyspę i nie obrałem tutaj mieszkania!Zachwycenie moje jeszcze się powiększyło, gdy w jednym miejscu znalazłem dużo dzi-kich melonów.Były one wprawdzie kwaskowate, ale przez przesadzanie i pielęgnowanie mo-gły nabrać właściwego i przyjemnego smaku.Urwałem parę i wrzuciłem do kosza.Noc przepędziłem na stromej skale, zabezpieczającej mnie od napadu drapieżnych zwie-rząt.Lecz powiedziawszy prawdę, nie bałem się ich zupełnie, bo nie widziałem dotąd ani jed-nego.Nazajutrz zamiast iść dalej, zacząłem się namyślać, czy by nie lepiej było przenieść się tu-taj ze wszystkimi bogactwami.Ale zastanowienie, iż stąd morza wcale nie widać, nakłoniłomnie do pozostania przy moim warownym zamku.Tutaj bowiem, mieszkając lat kilkanaście,nie ujrzałbym pewnie okrętu, mogącego wybawić mnie z wyspy.Jednakże po długiej rozwadze przyszło mi na myśl zrobić tutaj letnie mieszkanie i czasami,dla urozmaicenia, bawić czas niejaki.Mają królowie letnie rezydencje, magnaci wille, dlacze-góż byś ty, panie Robinsonie, jedyny władco tej pięknej wyspy nie miał sobie założyć letnie-go pałacu?Nie zwłócząc długo, wziąłem się do ścinania bambusów, a nagromadziwszy potrzebnąilość materiału, zbudowałem chatkę podobną nieco do zagrody, dla kóz zrobionej.%7łerdkibambusowe wkopywałem w ziemię, o trzy centymetry jedna od drugiej w czworobok.Zcianyprzeplatałem chrustem, a dach pokryłem liściem kokosowym.Ażeby zaś kozy albo inne zwie-rzęta nie dostały się do mej chaty, ogrodziłem ją parkanem z żerdek.Robota ta zabrała miblisko dwa tygodnie.Wielki był czas do powrotu.Co też tam biedne moje kozy porabiają.Może im siana niestarczyło i pozdychały z głodu.Myśl ta dreszczem mię przeniknęła.Porzuciłem więc czarow-ną dolinę i puściłem się ku domowi.Przed odejściem jednak, na wzgórzu, z którego było wi-dać morze, ułożyłem stos kamieni jako znak dokąd na wycieczce zaszedłem, ażebym pózniejmógł rozpoznać to miejsce, jeżeli z innej strony zapuszczę się na wędrówkę po wyspie.Zaledwie wszedłem do lasu, gdy niebo zachmurzyło się i deszcz zaczął padać.Przez trzygodziny przeszło siedziałem we wnętrzu wypróchniałego drzewa, chroniąc się przed burzą.Ale i przez ten czas nie próżnowałem, zbierając próchno drzewa, obficie tu się znajdujące, amogące mi posłużyć do rozniecenia ognia.Po ustaniu deszczu, opuściwszy mą kryjówkę, znalazłem się w bardzo przykrym położe-niu.Słońce ukryło się za chmurami, a ja zupełnie zapomniałem, w którą stronę iść należy, anirozpoznać nie mogłem, skąd przyszedłem.Trzeba było puścić się na los szczęścia.Kilka go-dzin przeszło na daremnym błąkaniu się po lesie.Nareszcie się ściemniło, i musiałem znowuna drzewie szukać noclegu.To mię zaniepokoiło niezmiernie.W takiej gęstwinie można i tydzień błądzić, a tymcza-sem w domu wszystko marnieje.Na koniec przypomniałem sobie, iż ktoś opowiadał mi przedlaty, że drzewa w lasach zwykle z północnej strony porastają mchem.Zacząłem pilnie przy-patrywać się pniom i w istocie po jednej stronie obfitowały w porosty, a ponieważ zamek mójleżał na południu, należało więc iść w przeciwnym kierunku, co też uczyniłem.Po całodziennej prawie wędrówce rozpoczętej na drugi dzień, wyszedłem na koniec z lasu.Niechaj się nikt nie dziwi, że pochód mój trwał tak długo, albo nie myśli, że bór było bardzoobszerny.Przeciwnie, długość odbytej drogi nie wynosiła więcej jak pięć mil, ale kto nieprzebywał lasów podzwrotnikowych, ten nie ma wyobrażenia, jak mozolnym jest pochód wtych nieprzebytych zaroślach.Dlatego też szedłem bardzo powoli, z mozołem torując sobie56drogę nożem wśród liści lian i innych powojowatych roślin, zarastających na każdym krokuprzejście.Miejsce, na które wydostałem się z lasu, było wybrzeżem morskim, wcale mi nieznanym.Ito znowu zaskoczyła mnie nieświadomość, w którą stronę obrócić kroki wypada, ażeby do-stać się do domu.Zdawało mi się, że trzeba puścić się ku zachodowi, lecz ponieważ w czasiedawniejszej wycieczki zwiedziłem stronę wschodnią, a do tego miejsca nie doszedłem, więcrzecz oczywista, że mieszkanie moje leżało na wschodzie.Idąc w tym kierunku, napotkałem w jednym miejscu szeroko rozścielone krzaki, jak gdybypierzem porosłe.Zbliżywszy się ku nim, ujrzałem kolczaste, zielone, popękane owoce, z któ-rych wydobywał się jakiś mech biały.Natychmiast przyszła mi na myśl bawełna, którejwprawdzie rosnącej nigdy nie widziałem, ale opowiadano mi, jak wygląda krzew ją wydają-cy.Wydobyte zaś kłaczki były nadzwyczaj podobne do waty, tylko mnóstwem ziarenek za-nieczyszczone.Nazbierałem ich sporo i zabrałem ze sobą.Raz jeszcze przenocowawszy na drzewie, po kilkugodzinnym pochodzie dostałem sięprzecież do domu.Zrzuciwszy kosz z melonami i bawełną, przeskoczyłem co żywo mur za-grody, ażeby zobaczyć, co się dzieje z kozami.Biedne stworzenia na mój widok zaczęły żało-śnie beczeć, jakby skarżąc się, że o nich zapomniałem.Ze stogu siana prawie nic już nie po-zostało.Gdybym jeszcze parę dni zabawił, pozdychałyby z głodu.Ale zdziwienie moje było ogromne, gdy zamiast trzech kóz, zastałem pięć.Podczas mejwędrówki urodziło się dwoje kozląt, a ujrzawszy mnie, zaczęły pocieszne wyprawiać skoki.Zwiększona trzódka wymagała pieczy.Przyniosłem świeżej trawy, stare kozy rzuciły się nanią chciwie, a kozioł na podziękowanie palnął mnie porządnie rogami.Takie zuchwalstwo poddanego nie mogło ujść bezkarnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]