[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co wtedy?Harbison zakręcił wodę i otrząsnął ręce nad umywalką.- To spotkanie jest nieuniknione, Mitch.Dajmy spokój zabawom.Kiedy zacznie się przerwa na lunch, wyjdź głównym wejściem i skręć w lewo, będzie tam czekała na ciebie taksówka, numer 8667.Zabierze cię do Vietnam Veterans Memorial i tam nas znajdziesz.Musisz uważać.Ci dwaj przyjechali tu za tobą z Memphis.- Jacy dwaj?- Chłopcy z Memphis.Rób po prostu, co ci powiemy, to wtedy oni się o niczym nie dowiedzą.Przewodniczący podziękował drugiemu referentowi, profesorowi prawa podatkowego z Uniwersytetu New York, i ogłosił przerwę na lunch.Mitch nie odezwał się słowem do kierowcy taksówki.Ten ruszył jak wariat i wkrótce zniknęli w potoku samochodów.Po piętnastu minutach zatrzymali się obok Vietnam Veterans Memorial.- Nie wychodź jeszcze - powiedział kierowca.Mitch nawet nie drgnął.Przez dziesięć minut siedział bez ruchu, milcząc przez cały czas.Wreszcie biały ford escort zahamował obok taksówki i zatrąbił, po czym natychmiast odjechał.Kierowca spojrzał przed siebie.- W porządku.Podejdź do ściany.Znajdą cię za pięć minut - powiedział.Mitch wszedł na chodnik, taksówka odjechała.Włożył ręce głęboko w kieszenie swojego wełnianego płaszcza i podszedł powoli do pomnika.Przenikliwy północny wiatr rozwiewał liście na wszystkie strony.Mitch poczuł dreszcze i postawił kołnierz płaszcza.Samotny pielgrzym siedział sztywno na wózku inwalidzkim i wpatrywał się w ścianę.Był okryty ciężkim kocem.Miał na głowie zbyt obszerny beret, lotnicze okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jego oczy.Siedział blisko końca ściany, obok nazwisk tych, co zginęli w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim.Mitch krocząc powoli wzdłuż muru wpatrywał się w liczby oznaczające lata i wreszcie przystanął nie opodal wózka.Teraz przyglądał się nazwiskom, zapomniawszy nagle zupełnie o siedzącym w pobliżu mężczyźnie.Odetchnął głęboko, czuł wyraźnie, że nogi mu drętwieją, coś go cisnęło w żołądku.Spojrzał powoli w dół i wtedy, niemal na samym dole, zobaczył to nazwisko i imię.Wyryte starannie, podobnie jak wszystkie inne: RUSTY McDEERE.Koszyk zwiędłych zmarzniętych kwiatów stał tuż pod tymi dwunastoma wyżłobionymi w kamieniu literami.Mitch delikatnie odsunął kwiaty na bok, uklęknął przed ścianą i dotknął jej palcami.Rusty McDeere.Na zawsze osiemnastoletni.Miał za sobą siedem tygodni w Wietnamie w tym dniu, kiedy wszedł na minę.Zginął na miejscu, jak im powiedziano.Zawsze tak mówiono, jeżeli wierzyć Rayowi.Mitch otarł łzę i wstał, nie odrywając oczu od ściany.Pomyślał o pięćdziesięciu ośmiu tysiącach rodzin, którym powiedziano, że śmierć nastąpiła natychmiast, i że nikt nie cierpiał.- Mitch, oni czekają.Odwrócił się i zobaczył człowieka na wózku inwalidzkim, jedynego człowiekaw zasięgu wzroku.Lotnicze okulary skierowane były wprost ku ścianie, nie w górę.Mitch rozejrzał się uważnie na wszystkie strony.- Odpręż się, Mitch.Sprawdziliśmy to miejsce.Nikt nie obserwuje.- A kim ty jesteś? - zapytał Mitch.- Jednym z gangu.Musisz nam ufać, Mitch.Dyrektor ma ci coś ważnego do przekazania, coś co może ocalić ci życie.- Gdzie on jest?Mężczyzna na wózku inwalidzkim obrócił głowę i spojrzał w dół na chodnik.- Zacznij iść w tym kierunku.Oni cię znajdą.Mitch raz jeszcze spojrzał na imię swojego brata, a potem przeszedł obok wózka.Po chwili minął pomnik trzech żołnierzy.Szedł wolno, trzymając ręce ukryte głębokow kieszeniach.Zza rosnącego jakieś pięćdziesiąt jardów od pomnika drzewa wyszedł Wayne Tarrance i zrównał się z nim.- Idź wciąż naprzód - powiedział.- Czemu mnie to nie dziwi, że cię tutaj widzę? - zapytał Mitch.- Na razie idź.Wiemy o co najmniej dwóch szpiclach z Memphis, których wysłano za tobą.Mieszkają w tym samym hotelu, w pokoju obok ciebie.Nie pojechali za tobą tutaj.Myślę, że ich zgubiliśmy.- Co tu się, do cholery, dzieje, Tarrance?- Zaraz się dowiesz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]