[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Do widzenia, szanowne panie.Niech Królowa wam błogosławi.- I tobie, dobry panie - zdołała rzec najstarsza z kucharek.Przypadła na kolano w pozbawionym gracji, niewprawnym ukłonie.Pozostałekobiety poszły za jej przykładem.Kapitan pociągnął Jacka dalej przez kuchnię.Chłopiec zawadził boleśniebiodrem o skraj koryta do zmywania naczyń i znowu krzyknął.Chlusnęła gorącawoda.Parujące krople poleciały na deski i pociekły po nich z sykiem.Te kobietytrzymały w tym ręce, pomyślał Jack.Jak mogą to znieść? Po chwili kapitan, niemalniosąc go nad ziemią, wypchnął Jacka przez kolejną konopną zasłonę na korytarz zakuchnią.- Fuj! - powiedział oficer zni\onym głosem.- Nie podoba mi się to ani trochę,a poza tym strasznie tam śmierdzi.W lewo, w prawo, potem znowu w lewo.Jack zaczął wyczuwać, \e zbli\ająsię do zewnętrznej ściany pawilonu.Miał wreszcie czas się zastanowić, dlaczegopałac wydawał się o wiele większy od środka ni\ z zewnątrz.Kapitan pchnął gowreszcie za następną zasłonę i znalezli się znowu pod otwartym niebem.W pawiloniepanował migocący półmrok, natomiast popołudniowy blask słoneczny był tak ostry,\e Jack musiał zmru\yć oczy.Kapitan nie zawahał się nawet przez chwilę.Błoto cmokało i plaskało pod ichstopami.Czuć było siano, konie i gnój.Jack otworzył z powrotem oczy i zobaczył, \eprzechodzą przez padok, zagrodę dla bydła lub te\ zwykłe podwórze.Dojrzał otwartykorytarz o ścianach z płótna i dosłyszał gdzieś w głębi gdakanie kur.śylastymę\czyzna, odziany jedynie w brudny kilt i rzemienne sandały, wrzucał widłami odrewnianych zębach siano do otwartej zagrody.Z boksu spoglądał na nich frasobliwiekoń niewiele większy od kuca szetlandzkiego.Minęli go, nim umysł Jacka zdołałpogodzić się z tym, o czym poinformowały go oczy: koń miał dwie głowy.- Hej! - powiedział.- Mogę jeszcze raz zajrzeć do tej zagrody? Ten.- Nie ma czasu.- Ale ten koń miał.- Powiedziałem, \e nie ma czasu.- Oficer krzyknął podniesionym głosem: - Ajeśli jeszcze raz przyłapię cię, \e się obijasz, kiedy jest robota, zleję cię dwa razymocniej!- Nie będę się obijał! - krzyknął Jack (prawdę mówiąc, zaczynał sądzić, \e tascena ju\ się ograła).- Przysięgam, \e nie będę! Powiedziałem, \e się poprawię!Na wprost siebie mieli teraz wysokie drewniane wrota, osadzone wogrodzeniu z nieokorowanych bali, które przypominały palisadę ze starych westernów(matka Jacka w kilku wystąpiła).We wrota wkręcono cię\kie obejmy, ale gruba jakpodkład kolejowy belka, do której podtrzymywania słu\yły, stała oparta o stos drewnapo lewej stronie.Wrota były uchylone na parę cali.Nieco zmącone wyczucie kierunkupodpowiedziało Jackowi, \e przeszli przez cały pawilon na jego drugą stronę.- Dzięki Bogu - powiedział kapitan normalniejszym tonem.- Teraz.- Kapitanie! - rozległo się wołanie za ich plecami.Głos wołającego był cichy i zwodniczo obojętny, lecz niósł się daleko.Kapitan zatrzymał się w pół kroku.Wołanie rozległo się w chwili, gdy oficer z bliznąsięgał do lewej połowy wrót, by je otworzyć szerzej.Zdawało się, \e człowiek, któryich zatrzymał, celowo odczekał a\ do tego momentu.- Czy będziesz tak łaskaw, by przedstawić mnie swojemu.hm.synowi?Kapitan odwrócił się, pociągając Jacka za sobą.W połowie długości padokustał chudy jak szkielet dworzanin, którego obawiał się kapitan - Osmond.Zupełnietutaj nie pasował.Mę\czyzna przyglądał się im ciemnoszarymi, melancholijnymioczyma.Jack odniósł wra\enie, \e coś o\ywa gdzieś na ich dnie.Lęk chłopca naglewzrósł i stał się ostrzejszy; było to niemal fizyczne odczucie.To szaleniec, pojawiłosię w jego umyśle intuicyjne, spontaniczne odczucie.Brakuje mu wszystkich klepek,a nie tylko piątej.Osmond podszedł dwa kroki.W lewej dłoni trzymał pejcz z owiniętą wsurową skórę rękojeścią, niewiele grubszą od samego biczyska - ciemnego i giętkiego- które owijało się trzykrotnie na ramieniu Osmonda.Rzemień był równie gruby jakgrzechotnik
[ Pobierz całość w formacie PDF ]