[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znajduje drze-wo figowe.Jest po sezonie, więc fig na drzewie nie ma.Bóg się irytuje.Syn mamrocze: Niechże jużnigdy nie rodzi się z ciebie owoc , i drzewo natychmiast usycha.Tak mówi Mateusz, a potwierdzato Marek.102Pytam: czy to wina drzewa, że nie była to pora owocowania? I to jest powód, żeby od razuskazywać niewinne drzewo na śmierć?Nie mogłem przestać o nim myśleć.I nadal nie mogę.Spędziłem trzy dni, rozmyślając o nimnieustannie.Im bardziej mnie niepokoił, tym bardziej słabła moja wola, by o nim zapomnieć.I imwięcej się o nim dowiadywałem, tym trudniej było mi od niego odejść.Ostatniego dnia, na kilka godzin przed naszym wyjazdem z Munnaru, pobiegłem znów na wzgó-rze po lewej stronie.Dziś myślę o tym jako o epizodzie typowo chrześcijańskim.Chrześcijaństwojest religią wyznawaną w pośpiechu.Wezmy choćby dzieło stworzenia dokonane w ciągu sześciudni.Nawet jeśli traktować to symbolicznie, stworzenie odbywało się w jakiejś gorączce.Dla ko-goś wychowanego od urodzenia w religii, w której walka o jedną duszę może być sztafetą trwającąprzez wiele stuleci, z udziałem niezliczonych pokoleń przekazujących sobie pałeczkę, te błyskawicz-ne rozstrzygnięcia chrześcijaństwa są oszałamiające.Podczas gdy hinduizm zdaje się płynąć wolnojak Ganges, chrześcijaństwo przypomina ruch na ulicach Toronto w porze szczytu.To religia chyżajak jaskółka, rozpędzona jak karetka pogotowia.Objawia się błyskawicznie, za naciśnięciem guzi-ka.W jednej chwili jesteś potępiony lub zbawiony.Chrześcijaństwo liczy sobie wieki, ale w gruncierzeczy istnieje tylko w chwili bieżącej.103Pognałem zatem na wzgórze.Choć z tabliczki informacyjnej wynikało, że księdza Martina niema na probostwie, jednak, dzięki Bogu, był. Proszę księdza zawołałem zdyszany chciałbym zostać chrześcijaninem.Uśmiechnął się. Już nim jesteś, Piscine w swoim sercu.Każdy, kto spotyka się z Chrystusem w dobrejwierze, jest chrześcijaninem.Tu, w Munnarze, poznałeś Chrystusa.Pogłaskał mnie po głowie.A właściwie odczułem to tak, jakby mnie po niej zdzielił.B u c h,b u c h, b u c h.Myślałem, że eksploduję z radości. Kiedy tu znów przyjedziesz, wstąp na herbatę, mój synu.Na pożegnanie obdarzył mnie swoim dobrym uśmiechem.Uśmiechem Chrystusa.Wszedłem do kościoła, tym razem bez lęku, bo od teraz był to także i mój dom.Potem zbie-głem ze wzgórza po lewej stronie i popędziłem na to po prawej żeby podziękować Krisznie zato, że pozwolił mi spotkać na mojej drodze Jezusa z Nazaretu, którego człowieczeństwo tak mniezafascynowało.104ROZDZIAA 18Islam przyszedł zaraz potem, niespełna rok pózniej.Miałem piętnaście lat i poznawałem lepiejswoje rodzinne miasto.Niewielka dzielnica muzułmańska sąsiadowała z ogrodem zoologicznym.Było to spokojne sąsiedztwo, z arabskimi napisami i półksiężycami wymalowanymi na fasadachdomów.Pewnego dnia zaszedłem na ulicę Mułłów.Zerknąłem na Dżami Masdżid, wielki meczet, oczy-wiście nie wchodząc przezornie do środka.Islam miał gorszą opinię od chrześcijaństwa mniejbogów, więcej przemocy i gwałtu, nigdy też nie słyszałem, żeby ktokolwiek powiedział coś do-brego o muzułmańskich szkołach nie miałem więc ochoty wchodzić, mimo że meczet świeciłpustkami.Sama budowla, cała biała z wyjątkiem pomalowanych na zielono krawędzi, była otwartąkonstrukcją, w której mniejsze pomieszczenia układały się koncentrycznie w stosunku do świecącejpustkami głównej sali modlitw.Podłogi pokryte były długimi słomianymi matami.Nad meczetemspośród wysokich palm kokosowych strzelały w niebo dwie żłobione wieże minaretów.Nigdzie niedostrzegłem niczego, co miałoby wyraznie religijny charakter, ani, prawdę mówiąc, nic interesują-cego, ale miejsce było przyjemne i ciche.105Poszedłem dalej.Tuż za meczetem były skupiska parterowych domków z małymi, zacienionymigankami.Wyglądały marnie i biednie, zmurszałe gipsowe ściany pokrywała wyblakła zieleń.W jed-nym z tych domów mieścił się sklepik.Zauważyłem skrzynkę zakurzonych butelek coli ThumbsUp i cztery słoje wypełnione do połowy cukierkami.Ale głównym towarem było coś innego, jakieśduże i płaskie białe krążki.Podszedłem bliżej.Wyglądało mi to na niewyrośnięte bochenki chleba.Dzgnąłem jeden z nich palcem.Stanął sztywno dęba jak trzydniowy placek nan.Zastanawiałem się,kto to będzie jadł.Podniosłem jeden placek i pomachałem nim, żeby zobaczyć, czy się złamie. Chcesz spróbować? zapytał jakiś głos.O mało nie wyskoczyłem ze skóry.Coś takiego przydarzyło się w życiu każdemu z nas: do-okoła gra słonecznego światła i cienia, złote cętki, kolorowe desenie, człowiek błądzi myślą gdzieindziej i nagle płoszy go to, co pojawia się tuż przed jego nosem.Nie dalej jak trzy kroki ode mnie, przed wielkimi stertami swoich chlebków, siedział ze skrzyżo-wanymi nogami mężczyzna.W popłochu machnąłem rękami, chleb pofrunął na środek ulicy i wy-lądował na świeżym placku krowiego łajna. Najmocniej pana przepraszam.Nie zauważyłem pana! wyrzuciłem z siebie.Byłem gotówwziąć nogi za pas. Nie przejmuj się odpowiedział spokojnie. Zjedzą to krowy.Wez drugi i skosztuj
[ Pobierz całość w formacie PDF ]