[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Carabello! - przekrzykiwał żywioł.- Shanamirze!Jeszcze próbował się zatrzymać, jeszcze wczepiał się paznokciami w mijane skały, ale już prąd go porwał między największe progi i miotał nim o wszystkie znajdujące się na drodze głazy.Wyczerpany, z oczami zalewanymi wodą, sparaliżowany żalem po stracie najdroższych, w końcu przestał walczyć, poddał się rzece.Niech go niesie wedle swojej woli w dół gigantycznej katarakty, niczym bezwolną zabawkę, śmieszny, wirujący i podskakujący bąk.Podciągnął kolana do piersi i wtulił głowę w ramiona, by zmniejszyć do minimum powierzchnię wystawionego na uderzenia ciała.Rzeka była żywiołem, którego pokonać nie potrafił.Oto, pomyślał, taki jest koniec wielkiej przygody Valentine'a, niegdyś Koronala, władcy Majipooru, dziś wędrownego żonglera, który za chwilę zostanie roztrzaskany przez bezosobowe i bezduszne siły natury.Polecił się Pani, jak sądził - swojej matce, głęboko zaczerpnął powietrza i poszedł na dno.Głowa, pięty, głowa, pięty, w dół, w dół, w dół, aż uderzył o coś z potworną siłą, koniec, pomyślał, ale nie, to jeszcze nie był koniec, przyszło jeszcze jedno uderzenie, a po nim rozdzierający ból w żebrach, brak tchu i.już nie było bólu.Nie było niczego.Stracił przytomność.Obudził się na kamienistym brzegu, w jakimś spokojnym zakolu rzeki.Zdawało mu się, że ktoś potrząsa nim, tak jak się potrząsa kubkiem z kośćmi do gry, i że wreszcie ten ktoś zdecydował się rzucić nim na oślep, byle gdzie, niczym zużytą, niepotrzebną nikomu rzecz.Bolało go całe ciało.Powietrze wydobywające się z płuc pachniało wilgocią.Trząsł się.Skórę miał pokrytą guzami wielkości kurzego jaja.Był sam, pod olbrzymią kopułą bezchmurnego nieba, na odludziu, daleko od cywilizowanego świata, sam, bo jego przyjaciele leżeli gdzieś roztrzaskani.On jednak żył.To nie ulegało wątpliwości.Był samotny, poobijany, bezradny, złamany smutkiem, zagubiony, ale żywy.Zatem nie taki miał być koniec jego przygody.Powoli, z ogromnym wysiłkiem, Valentine wstał z podmywanych wodą kamieni i powlókł się nad wielką rzekę, gdzie zdrętwiałymi palcami ściągnął z siebie ubranie i położył się na płaskim kamieniu, by obeschnąć i ogrzać się w promieniach przyjaznego słońca.Spojrzał na rwące fale, mając nadzieję, że może jednak zobaczy przepływającą obok Carabellę albo Shanamira z przykucniętym na jego ramionach czarodziejem.Nikt nie płynął.Ale to jeszcze nie znaczy, że zginęli, powiedział sam do siebie.Może rzeka poniosła ich dalej.Odpocznę tu jakiś czas, zdecydował, a potem pójdę poszukać reszty, a jeszcze potem, z nimi czy bez nich, ruszę naprzód, ku Ni-moya, ku Piliplokowi, ku Wyspie Snu, naprzód, wciąż naprzód, ku Górze Zamkowej, a jeśli nie ku niej, to na spotkanie tego, co będzie przede mną.Naprzód.Naprzód.Naprzód.KONIEC TOMU I
[ Pobierz całość w formacie PDF ]