[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W załomie ścian otwierała się brama, sklepiona w górze ostrokończystym łukiem, po obu stronach progu wznosiły się bulwiaste, kamienne pnie.Przechodząc koło ciemnego wnętrza, machinalnie skierował tam latarkę.Światło przesunęło się po szeregu ściennych nisz i padło na stłoczone, nagie grzbiety, zastygłe w skuleniu.— Są tam! — syknął cofając się odruchowo.Doktor wszedł do środka.Chemik świecił z tyłu.Naga grupa przywierała do ściany, zbita pod obwałowaniem stropu, jak skamieniała.W pierwszej chwili wydało mu się, że nie żyją — w świetle latarki zalśniły wodniste krople, spływające po grzbietach — stał chwilę bezradnie.— Hej! — powiedział słabo, czując, że cała sytuacja pozbawiona jest krzty sensu.Gdzieś wysoko, na zewnątrz rozległ się przeciągły, wibrujący świst.W kamienne sklepienie buchnął wielogłosy jęk.Żaden ze skulonych nie poruszył się; jęczeli tylko cienkimi, przeciągłymi głosami, za to na uliczce zrobił się ruch, słychać było odległe stąpania, przeszły w galop, kilka ciemnych postaci przemknęło, sadząc wielkimi susami, echo odpowiadało coraz dalej.Doktor wyjrzał z bramy — było pusto.Jego bezradność przemieniała się w zapiekłą złość; stał przed bramą i żeby lepiej słyszeć, zgasił latarkę.Z ciemności płynął zbliżający się tupot.— Idą!Doktor poczuł raczej, aniżeli zobaczył, że Chemik podrywa broń, uderzył po lufie, przygiął jaw dół.— Nie strzelaj! — krzyknął.Pusty zakręt zaroił się nagle, w plamach świateł skakały w górę i na boki garby, zakotłowało się, słyszeli zderzenia wielkich, miękkich ciał, ogromne, jakby uskrzydlone cienie przelatywały w głębi, równocześnie buchnął jazgot, chrobotliwy kaszel, kilka zdartych głosów zakwiliło przeraźliwie, ogromna masa runęła pod nogi Chemika, podcięła go, padając, zobaczył w ostatnim ułamku sekundy patrzącą prosto na nich, wytrzeszczoną twarzyczkę o białych oczach, latarka trzasnęła o kamienie i zapadła ciemność.Chemik szukał jej rozpaczliwie, wodząc rękami po bruku, jak ślepiec.— Doktorze! Doktorze! — krzyczał, ale głos jego tonął w zamęcie, wokół przemykały dziesiątki ciał, ogromne tułowie z malutkimi rączkami zbijały się, zderzały, chwycił metalowy cylinder, zrywał się na nogi, kiedy potężne uderzenie rzuciło go na ścianę, rozległ się wysoko, jakby ze szczytu muru dolatujący świst, wszystko zamarło na mgnienie, poczuł zbliżającą się falę ciepła, wydzielanego przez zgrzane ciała, coś popchnęło go, zatoczył się, krzyknął, czując śliski, wstrętny dotyk — naraz ze wszystkich stron otoczyły go ciężkie oddechy.Przesunął kontakt.Latarka zapłonęła.Przez kilka sekund wygiętą linią napinały się przed nim ogromne, garbate torsy, z wysoka łyskały w twarzyczkach bezbrzeżnie oślepione oczy, pomarszczone główki chwiały się, potem nadzy, pchnięci potężnie od tyłu, runęli na niego.Krzyknął jeszcze raz.Własnego głosu nie usłyszał w chaosie, który rozpętał się dokoła — z żebrami, wgniatanymi tłokiem, wklinowany między mokre, gorące tusze, tracił ziemię pod nogami, nie próbował się nawet bronić, czuł, że jest pchany gdzieś na oślep, wleczony, pociągany, odór surowizny dławił go wprost, kurczowo zaciskał latarkę, przytłoczona do piersi, oświetlała kilku otaczających, którzy patrzyli na niego z osłupieniem i usiłowali cofać się, ale tłum nie dawał miejsca, ciemność wyła bezustannie ochrypłymi głosami, małe torsy, zlane, jak potem, wodnistą cieczą, kryły się w wybrzuszeniach piersiowych mięśni, naraz potworna fala ścisku rzuciła całą grupę, w której tkwił, ku bramie, zgnieciony, zobaczył jeszcze poprzez gąszcz splątanych rąk i kadłubów błysk światła, twarz Doktora, mignęły mu jego rozwarte w krzyku usta, obraz znikł, dusił się od ciężkiego odoru, wylot latarki skakał mu pod brodą, wykrawał z mroku twarzyczki bezokie, beznose, pozbawione ust, płaskie, starczo obwisłe, wszystkie jak zlane wodą, czuł uderzenia garbów, przez moment zrobiło się luźniej, potem znowu go sprasowało, rzuciło plecami na ścianę, uderzył grzbietem o kolumienkę, chwycił się jej, usiłował przywrzeć do niej, nowe fale przepychających się odrywały go od niej, zapierał się ze wszystkich sił, walczył tylko o ustanie, upadek oznaczałby śmierć, namacał jakiś kamienny stopień, nie, bulwę głazu, wlazł w górę, podniósł wysoko latarkę.Obraz był przerażający
[ Pobierz całość w formacie PDF ]