[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Wielu jest takich jak ja — powiedział ze smutkiem dozorca Jeziora Tysiąca Nenufarów.— Ale cóż z tego, wszyscy się boją tego zbrodniarza, który zasiadł na tronie i chce zrobić z narodu posłuszną sobie armię.— Nie traćmy nadziei — pocieszał go Baltazar.— Może Trybunał nie skaże nas na śmierć.— Idą — rzekł Salamandrus.Członkowie Najwyższego Trybunału gramolili się po kolei na brzeg basenu.— Wstać, sąd idzie! — zawołał Prokurator, choć obaj oskarżeni stali nadal pod ścianą.-— W imieniu, eniu, niu Najwyższego Trybunału, nału, ału — ogłaszam wyrok, yrok, rok — rozpoczął Największy Strażnik.— Po rozważeniu waszego przestępstwa, polegającego na odmowie włożenia nóg do miednicy z wodą, skazujemy, jemy, emy was na dziesięć lat ciężkich robót w kamieniołomach, łomach, omach! Skończyłem, czyłem, yłem! Od wyroku nie ma odwołania, łania, ania!Na dany prze* Prokuratora znak otwarły się drzwi i sześciu strażników znów otoczyło skazańców.— W drogę — warknął dowódca straży.— Tylko nie próbujcie» uciekać.Na korytarzu Salamandrus i Gąbka zetknęli się twarzą w twarz z panem Mżawką, kupcem z ulicy Bagiennej.Na widok profesora pan Mżawka poczerwieniał i zawołał:— Niech pan nie myśli, że jestem szpiegiem.Nic podobnego! Ja tu przyszedłem w sprawach handlowych.Ja nigdy nic złego na pana nie powiedziałem!Ale Baltazar Gąbka udał, że go nie widzi, Salamandrus zaś poszedł za jego przykładem.Po chwili skazańcy znaleźli się przed pałacem.Czekała tu na nich kareta, zaprzężona w parę czarnych koni.Strażnicy wepchnęli ich do wnętrza, zatrzasnęli drzwiczki.— Do kamieniołomów na Diabelskiej Górze — zawołał dowódca straży.— Według rozkazu — wrzasnął woźnica, uzbrojony w dziesięć pistoletów, cztery szable, wałek do ciasta i scyzoryk.— Według rozkazu!Koła zadudniły na kamieniach.Gąbka popatrzył smutno na Salamandrusa:— Tak mi przykro, mój przyjacielu, że przeze mnie spotkało cię nieszczęście.Gdybyśmy się nie przyjaźnili, nikt nie ośmieliłby się ciebie aresztować.— Odwagi, profesorze — powiedział na to dozorca Jeziora Tysiąca Nenufarów.— Dopóki będziemy razem, nic złego nam nie grozi.Wkrótce kareta wyjechała za mury Kibi-Kibi i potoczyła się szosą wyłożoną kamiennymi płytami.Po jej bokach cwałowali konni strażnicy.Po szybach karety spływały potoki wody.Nasilenie ulewy wzrastało z każdą chwilą.Był to przecież zwykły dzień w Krainie Deszczu [4].Rozdział osiemnastyBUDOWA TRATWYKiedy wreszcie Smok zatrzymał samochód w cieniu potężnego baobabu, zegarek wskazywał godzinę ósmą rano.Jechali więc od ośmiu godzin, w tempie prawdziwie wyścigowym.— Czy odbiliśmy już od Słonecji dość daleko, żeby się nie obawiać pościgu? — zapytał Don Pedro i trwożnie obejrzał się do tyłu.— Człowieku — odezwał się Smok.— Człowieku, pomyśl tylko, na czym by oni mieli nas ścigać.Na osłach?— Ale swoją drogą nasz osioł spisał się wspaniale — rzekł Bartolini.— Gdy usłyszałem jego ryk, myślałem, że to koniec świata — dodał doktor Koyot i jak zwykle z lubością pogłaskał swą brodę.— Tak.Ryczał popisowo.Powinien brać udział w Festiwalach Oślich Ryków, o ile takie urządzane są gdziekolwiek na świecie.”— Wyobrażam sobie, jak się teraz wścieka król Słoneczko.Nie ma kogo uszczęśliwiać.— Najbardziej bałem się o samochód — rzekł Smok, zapalając fajeczkę.— Otwór był tak ciasny, że musiałem ciągnąć z całej siły, żeby wydobyć wóz na zewnątrz.Gdyby nie wasza pomoc, mogłoby być źle.— Martwię się o osła — rzekł Don Pedro.— Oni mogą mu zarzucać współdziałanie w ucieczce.— Przewidziałem to — uspokoił go Smok i wypuścił kłąb dymu ku niebu.— Umówiliśmy się, że jeśli go będą przesłuchiwać, zezna, iż gwałtownie rozbolał go żołądek i dlatego począł ryczeć.Każdy ma prawo krzyczeć, jeśli mu coś dolega, nie?— Oczywiście — przyznali pasażerowie samochodu.Powietrze było pełne egzotycznych zapachów.Woń nieznanych kwiatów unosiła się pomiędzy smukłymi pniami palm.Potężny baobab wystrzelał ponad otaczające go drzewa.W jego sąsiedztwie widniały krzewy dzikich ananasów.Nieco dalej, wśród soczystych zielonych liści, złociły się wiązki bananów.W koronach palm barasizkowały małpy, a z drzewa na drzewo przelatywały papugi o piórach zielonych, żółtych i purpurowych.— Ciekaw jestem, czy jeszcze daleko do Kraju Gburowatego Hipopotama? — zastanawiał się Smok.— Nie mamy przecież mapy tych okolic.— Jesteście już na miejscu — rozległ się nagle czyjś głos.Pasażerowie samochodu» unieśli głowy i ujrzeli małpę, huśtającą się na ogonie tuż nad maską samochodu.— Jesteście w krainie Hipopotama, moi drodzy — powtórzyła małpa.— A ja nazywam się Interferencja
[ Pobierz całość w formacie PDF ]