[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Namacała za to plecak, którego klapa była porządnie zapięta.Uznała, że w ogóle nie wyjmowała radia, bo w ciemności nie byłaby przecież w stanie przeciągnąć pasków przez sprzączki.Kilkanaście razy dostawała ataku kaszlu i teraz czuła już ból głęboko w klatce piersiowej, w którymś momencie zdołała przykucnąć i zrobiła siusiu tak gorące, że aż parzyło; musiała przygryźć wargi, by nie syknąć z bólu.Noc minęła Trishy w taki sposób, jak mijają noce ludziom ciężko chorym: czas wydawał jej się plastyczny i biegł bardzo dziwnie.Kiedy wreszcie ptaki zaczęły śpiewać, a przez drzewa przedarty się pierwsze promienie wschodzącego słońca, Trisha nie mogła uwierzyć własnym oczom.Zbliżyła dłonie do twarzy, zapatrzyła się na brudne palce.Nie potrafiła też uwierzyć w to, że nadal żyje, ale najwyraźniej jeszcze żyła.Pozostała na miejscu, póki nie rozjaśniło się na tyle, że dostrzegła zawsze obecną chmurę muszek wirujących nad jej głową.Potem wstała powoli, niepewna, czy nogi utrzymają jej ciężar, czy też może zwali się na ziemię.“Jeśli nie ustoję, będę pełzać” - pomyślała, ale nie musiała pełzać, jeszcze nie, bo nogi utrzymały jej ciężar.Pochyliła się i chwyciła plecak za jeden z pasków, w głowie zawirowało jej aż do mdłości, przed oczami pojawiło się stado znajomych ciem o czarnych skrzydłach, ale zawrót głowy przeszedł w końcu, ćmy znikły i nawet zdołała założyć plecak na ramiona.Teraz pojawił się kolejny problem: w którą stronę powinna iść? Nie była tego tak całkiem pewna, a droga wyglądała podobnie w obu kierunkach.Odeszła kawałek od pnia, patrząc niepewnie to przed siebie, to za siebie.Przy okazji potrąciła coś nogą.Był to walkman, oplatany przewodem słuchawek i wilgotny od rosy.Pochyliła się, podniosła go i przyglądała mu się głupawo.Czyżby miała teraz zdjąć plecak, otworzyć go i schować wiernego walkmana do środka? Wydawało jej się to zadaniem zbyt ciężkim, mniej więcej tak ciężkim, jak przeniesienie góry, z drugiej strony, nie powinna go chyba wyrzucać, to nie wyglądałoby dobrze, zupełnie jakby rezygnowała, przyznawała się do porażki.Trisha stała w miejscu przez dobre trzy minuty, przyglądając się małemu magnetofonowi i radiu błyszczącymi z gorączki oczami.Wyrzucić czy zatrzymać? Wyrzucić czy zatrzymać? Co wybierasz, Patricio, komplet garnków do gotowania bez wody czy też grasz o samochód, futro z norek lub podróż do Rio? Pomyślała sobie, że gdyby była Mac Power Bookiem Petera, wyrzucałaby teraz jeden za drugim komunikaty o błędzie i te małe ikonki przedstawiające bomby.Wydało się jej to tak zabawne, że aż zaczęła się śmiać.Śmiech natychmiast przerodził się w atak kaszlu.Był to niewątpliwie najgorszy z dotychczasowych ataków, aż zgięła się wpół.Szczekała niczym pies, pochylona, z rękami opartymi o nogi tuż nad kolanami i włosami spadającymi na oczy brudną falą.Udało się jej utrzymać na nogach, nie poddała się i nie upadła, atak kaszlu zbliżał się do końca i dopiero wówczas uprzytomniła sobie, że może przecież przyczepić walkmana do paska dżinsów.Do tego przecież służy ten uchwyt na obudowie, prawda? No chyba, jasne.Ale jest głupia.Otworzyła usta, mając zamiar powiedzieć: “To oczywiste, drogi Watsonie” - mawiały tak czasem do siebie z Pepsi.Gdy poczuła, że coś ciepłego i mokrego spływa jej po dolnej wardze.Wytarła to coś grzbietem ręki, zobaczyła plamę jaskrawoczerwonej krwi i wpatrzyła się w nią szeroko otwartymi oczami.“Musiałam przygryźć język albo coś, kiedy tak kaszlałam” - pomyślała, ale przecież wiedziała lepiej.Źródło tej krwi biło gdzieś głębiej.Przestraszyła się na myśl o tym, a jednocześnie oprzytomniała i nagle znów była w stanie myśleć.Odchrząknęła, czyszcząc gardło (cicho i delikatnie, było tak obolałe, że nie mogła tego zrobić energiczniej) i splunęła.Ślina była jaskrawoczerwona.O, Jezu! Cóż, nic nie mogła na to poradzić, a przy okazji odzyskała przecież jasność umysłu w stopniu wystarczającym, by zorientować się, w którym kierunku należy iść.Zachodzące słońce miała po prawej ręce, odwróciła się więc tak, by wschodzące, pobłyskujące już wśród drzew mieć po lewej, i natychmiast zorientowała się, że stoi twarzą we właściwym kierunku, w ogóle nie pojmowała, jakim cudem mogła do tego stopnia stracić orientację!Ruszyła przed siebie powoli, ostrożnie, zupełnie jakby szła po świeżo wymytej kafelkowej podłodze.“Prawdopodobnie to jest to - pomyślała.- Prawdopodobnie dziś mam ostatnią szansę, może nawet nie dziś, tylko dziś rano.Po południu mogę już być zbyt słaba i chora, by iść, a jeśli zdołam wstać na nogi po kolejnej nocy w lesie, będę błękitnookim cudem”.“Błękitnooki cud”.Czy to było powiedzenie matki, czy ojca?- Ni cholery mnie to nie obchodzi - wychrypiała głośno.- Jeśli jakoś wydostanę się z tego lasu, wymyślę kilka własnych powiedzeń.Przeszła może osiem, może dziesięć metrów na północ od miejsca, w którym spędziła niekończącą się niedzielną noc i poniedziałkowy poranek, nim uświadomiła sobie, że nadal ma w ręku walkmana.Przystanęła i powoli, z wielkim trudem, próbowała przypiąć go do paska dżinsów.Dżinsy wydawały się wręcz polatywać wokół jej talii, widziała sterczące ostro spod skóry biodro.“Stracę jeszcze parę kilo i nadam się w sam raz do prezentowania najnowszej paryskiej mody” - pomyślała.Właśnie zastanawiała się, co zrobić ze słuchawkami, kiedy z oddali dobiegł ją odgłos kilku następujących po sobie szybko wystrzałów; brzmiało to trochę tak, jakby gigant wysysał coca-colę z kałuży przez wielką słomkę.Krzyknęła, lecz nie tylko ją zaskoczył ten hałas.Kilka wron zaczęło krakać na alarm, z traw błyskawicznie wyskoczył w powietrze przerażony bażant.Trisha stała nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami, zapomniane słuchawki kołysały się na końcu kabla przy jej podrapanej, brudnej lewej kostce.Doskonale znała ten dźwięk: seria strzałów z gaźnika starego samochodu, chyba dostawczego, a może jakiś dzieciak ćwiczył podrasowaną dumę swego życia? w każdym razie tam była kolejna droga, prawdziwa droga!Bardzo chciała pobiec w tym kierunku, ale wiedziała, że tego nie wolno jej zrobić.Jeśli pobiegnie, ta odrobina sił i energii, która jej jeszcze została, wypali się w jednym krótkim zrywie.Byłoby to doprawdy coś strasznego.Zemdleć i być może umrzeć z odwodnienia albo na udar słoneczny w miejscu, z którego słychać samochody, wydawało się mniej więcej tak głupie, jak przegranie meczu, gdy przeciwnikom pozostało tylko jedno wybicie.Takie głupoty już się zdarzały, ale przecież nie zdarzą się jej!Ruszyła przed siebie, zmuszając się, by iść powoli, noga za nogą.Cała zmieniła się w słuch, czekała na kolejne strzały gaźnika, na odległy szum silnika, dźwięk klaksonu.Nie usłyszała niczego, absolutnie niczego, i po godzinie marszu zaczęła myśleć, że strzały z gaźnika były tylko kolejną halucynacją; wprawdzie nie wydawały się nią, ale to możliwe.Wspięła się na szczyt pagórka i spojrzała w dół
[ Pobierz całość w formacie PDF ]