[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Znowu szachy? Czy praca?— Ani jedno, ani drugie.Martwi się twoimi nocnymi wędrówkami po okolicy.Powiedziałem mu, że chodzę z tobą i że tylko obserwujesz gwiazdy.Przypuszczam, że ma obsesję na tym punkcie.Corbie uśmiechnął się bezwiednie.— Po prostu wykonuję swoją pracę.Domyślam się, że moje życie wygląda dziwnie.Kroczę przez nie zagubiony we własnych myślach.Czy zachowuję się czasami jak starzec? Proszę — wtrącił, podając herbatę.— Cukru?— Proszę.— Cukier był luksusem, na który Strażnik nie mógł sobie pozwolić.— Mam tam iść natychmiast? Jeszcze nie jadłem.— Nie wymagał aż takiego pośpiechu.— To dobrze.— Więcej czasu na przygotowanie.Głupiec.Powinien się domyślić, że jego spacery przyciągają uwagę.Strażnik był paranoikiem dla zasady.Corbie przygotował owsiankę i bekon, którymi podzielił się z Pudełkiem.Dobrze im płacono, podczas gdy Strażnik jadał ubogo.Z powodu deszczowej pogody droga przez Wiosło była nie do przebycia.Oficerowie zmagali się z nią dzielnie, lecz zwykle nie udawało im się dojść do końca.— Cóż, zobaczymy, co wymyśli — westchnął Corbie.—To ostatni kawałek bekonu.Lepiej, żeby Pułkownik pomyślał o uprawianiu tutejszej ziemi.— Rozmawiali o tym — odpowiedział Pudełko.Corbie zaprzyjaźnił się z nim częściowo dlatego, że służył w kwaterze głównej.Pułkownik Słodki grał w szachy i opowiadał o dawnych czasach, ale nigdy nie wyjawił żadnych planów.— I?— Za mało ziemi.Za mało paszy.— Świnie.Można tuczyć je żołędziami.— Potrzeba wielu pastuchów.Prócz tego można by wziąć tubylców.— Tak sądzę.Pułkownik wprowadził Corbiego do swojej prywatnej kwatery.— Nigdy nie pracujesz, Sir? — zażartował Corbie.— Już od czterech stuleci wszystko toczy się samo.Mam problem, Corbie.Corbie skrzywił się.— Sir?— Pozory, Corbie.To jest świat, który żyje dzięki percepcji.Nie ukazujesz własnego oblicza.— Sir?— W zeszłym miesiącu miałem gościa.Z Uroku.— Nie wiedziałem.— Ani nikt inny.Oprócz mnie, oczywiście.To jedna z tych przedłużonych, niespodziewanych inspekcji, jakie zdarzają się od czasu do czasu.— Słodki usiadł za swoim biurkiem, odsunął na bok szachy i sięgnął po długi arkusz południowego papieru.Corbie rzucił okiem na hieroglify.— Schwytany, Sir?Corbie nigdy bez powodu nie zwracał się do nikogo per Sir.Znając ten zwyczaj, Słodki zaniepokoił się.— Tak.Z pełnomocnictwem Pani.Nie nadużywał go, ale wydał polecenia.Wspomniał o ludziach, których zachowanie uważa za nie do przyjęcia.Twoje imię było pierwsze na liście.Co ty, do diabła, robisz, łażąc całą noc po okolicy?— Myślę.Nie mogę spać.Wojna zrobiła swoje.Wszystko, co widziałem.Partyzanci.Nie chcesz zasnąć, bo oni mogliby zaatakować.A kiedy jednak ci się to zdarzy, śnisz o krwi.Płonących domach i polach.Przerażonych zwierzętach i dzieciach.To było najgorsze.Krzyk dzieci.Nadal go słyszę.— Troszkę przesadził.Za każdym razem, gdy kładł się spać, rzeczywiście dręczył go krzyk dzieci.Większość z tego, co powiedział, była prawdą, choć owiniętą kłamstwem.Dzieci, które go nawiedzały, były jego własnymi, opuszczonymi w chwili przerażenia.— Wiem — odpowiedział Słodki.— Wiem.W Rdzy woleli zabić swoje dzieci, niż pozwolić, żebyśmy je uwięzili.Najtwardsi mężczyźni w pułku płakali, patrząc, jak matki zrzucają swe niemowlęta z murów, a potem skaczą za nimi.Nigdy się nie ożeniłem i nie mam dzieci, ale wiem, co masz na myśli.A ty miałeś jakieś?— Syna — odpowiedział Corbie.Drżał na całym ciele, lecz jego głos brzmiał czule.— I córkę.Byli bliźniakami.Dawno temu i daleko stąd.— I co się z nimi stało?— Nie wiem.Mam nadzieję, że nadal żyją.Byliby mniej więcej w wieku Pudełka.Słodki uniósł brew, ale puścił tę uwagę mimo uszu.— A ich matka?Oczy Corbiego zapłonęły jak rozżarzone żelazo.— Nie żyje.— Przykro mi.Corbie nie odpowiedział.Jego wyraz twarzy sugerował, że nie podzielał uczuć Pułkownika.— Rozumiesz, co mówię, Corbie? — zapytał.— Zostałeś zauważony przez jednego ze Schwytanych, a to nigdy nie jest zdrowe.— Zrozumiałem.Który to był?— Nie mogę powiedzieć ani który ze Schwytanych, ani gdzie i kiedy zainteresuje się Buntownikami.— Jakimi Buntownikami? — parsknął Corbie.— Starliśmy ich na proch pod Urokiem.— Może.Ale została ta Biała Róża.— Myślałem, że zamierzali ją schwytać.— Tak.Nasłuchałeś się plotek, że zakują ją w kajdany, zanim minie miesiąc.Powtarzają tę samą historię, odkąd po raz pierwszy usłyszeliśmy o Białej Róży.Jak zwykle, jest na pozycji obronnej.— Uśmiech znikł z twarzy Słodkiego.— Przynajmniej następnym razem, kiedy pojawi się kometa, nie będzie mnie w pobliżu.— Brandy?— Tak.— Szachy? A może masz co innego do zrobienia?— Nic pilnego.Możemy zagrać partyjkę.— Pamiętaj, co powiedziałem — upomniał go Słodki, przysuwając szachy.— Schwytany zapewniał, że wyjeżdża, ale nie ma na to gwarancji.Może siedzieć gdzieś w krzakach i obserwować.— Będę zwracał większą uwagę na to, co robię.Mówił to szczerze.Zainteresowanie Schwytanego jego osobą było ostatnią rzeczą, której pragnął.Za daleko zaszedł, by teraz stracić życie.12.RÓWNINA STRACHUMiałem wartę.Z powodu ostatnich wiadomości i obciążenia przywództwem rozbolał mnie brzuch.Przez cały dzień kropki przecinały niebo na dużych wysokościach.Nawet w tej chwili jakaś para patrolowała teren.Ciągła obecność Schwytanych nie wróżyła nic dobrego.Dwie pary mant szybowały w popołudniowym powietrzu.Wznosiły się wyżej, a potem zataczały koła w dół, próbując zwabić Schwytanych bliżej granicy.Obcy złościli je i przede wszystkim dlatego zmiażdżyłyby ich dla Pupilki — także intruza.Wędrujące drzewa przemieszczały się brzegiem potoku.Martwe menhiry połyskiwały, pozbywszy się jakoś swej matowości.Coś działo się na Równinie.Nikt z zewnątrz nie mógł pojąć ich pełnego znaczenia.Nagle olbrzymi cień padł na pustkowie.Latający wieloryb zawisł w powietrzu, ośmielając Schwytanych.Rozległ się nieregularny, ledwie słyszalny, basowy ryk.Nigdy przedtem nie słyszałem głosu tych stworzeń
[ Pobierz całość w formacie PDF ]